Archiwum kategorii: Polityka

Kto generuje dochód

Tylko 33 proc. respondentów, na pytanie czy polscy przedsiębiorcy dają zatrudnienie większości Polaków, stwierdziło zdecydowanie tak lub raczej tak, a aż 62 proc. zdecydowanie nie lub raczej nie. 5 proc. odpowiedziało nie wiem.

Polacy nie doceniają przedsiębiorców, Rzeczpospolita, 20-02-2012

Czytając powyższe przypomniał mi się wywiad z 2007 roku z Elżbietą Jakubiak, byłą minister, urzędniczką państwową, która wypowiadała ekscentryczne poglądy na temat źródeł dochodu państwa, które to poglądy zacytuję dla potomności:

Jakubiak: U nas uważa się, że biznes tworzy państwo, a urzędnicy państwowi je niszczą, a to oni przygotowują wielką infrastrukturę dla życia dziennikarzy, biznesu. Gdyby nie oni, gdyby nie tacy ludzie jak ja, byłby pan bez numeru dowodu, zameldowania.

Mazurek: Gdyby nie biznes, pani byłaby bez pensji.

Jakubiak: To nieprawda! Wypracowuję ją jako urzędnik państwowy, wydając panu zaświadczeni, by mógł pan prowadzić działalność gospodarczą, przygotowując działkę do inwestycji i tak dalej. W sumie to ja panu pozwalam pracować.

ACTA: Nie o to chodzi

Publicyści i inne mądre głowy tłumaczą o co chodzi w protestach przeciw ACTA. Teorie mają dużą rozpiętość: od buntu pokoleniowego, dla którego ACTA nie ma żadnego znaczenia (Hołdys), przez pragnienie kradzieży muzyki, które jest równie ważne co oddychanie (prof. Janusz Czapiński z UW dla TokFM), aż po sugestie, że protesty są inspirowane przez bossów pirackiego świata (doradca Prezydenta Roman Kuźniar dla RMF FM). Do tego cała plejada socjologów internetu i antropologów komputerów ze swoimi średnio trafionymi tezami. Mało kto pisze z sensem. A media masowe jak widzą sprawę pokazały już wielokrotnie (w skrócie: igrzyska).

Rafał Pawłowski w AntyWebie podzielił świat na Dorosłych i Młodych. Na tych, którzy nie rozumieją Internetu, i na tych, którzy w nim żyją. I coś w tym jest. Widać po transparentach noszonych w czasie protestów jacy ludzie protestują: ci, którzy chłoną Internet, znają memy, tworzą je i powielają. Nie słyszałem jeszcze w mediach masowych informacji o tym, że Internet tworzy, miesza, dodaje śmieszne podpisy – Demotywatory i Kwejk to teraz znaczna część polskiego internetu. W tej chwili swobodnie wycina się kawałki filmów, remiksuje, dodaje alternatywne podpisy – demotywatory, kwejk, a nawet YouTube tym żyje. ACTA może to zabrać. Już teraz u Moniki Olejnik pan Bartłomiej Witucki, koordynator z Business Software Alliance, kwestionuje zasadność stosowania dozwolonego użytku w przypadku mediów cyfrowych.

Ludzie wklejają „nieswoje” fotki na strony, wrzucają zrzuty ekranowe serwisów internetowych na swoją ścianę na Facebooku, robią zdjęcia z zastrzeżonym logo w tle, nagrywają filmy z imprezy, gdzie w tle „nielegalnie” leci muzyka. To wszystko są naruszenia prawa. Czy powinny nimi być? Po podpisaniu ACTA dyskusji już nie ma – prawo ma iść w kierunku zaostrzenia walki o prawa autorskie, a nie rozluźnienia.

Protesty przeciwko ACTA odbyły się w kilku-nastu-dziesięciu miastach. Protestowały dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ludzi. Znalazło się trochę zadymiarzy, jak zawsze. Znalazło się trochę ludzi którzy tam przyszli, bo inni też szli. Bardzo dużo ludzi przyszło tam mając niewielką wiedzę przeciwko czemu protestują. Ale to nie jest problem z nimi. Problem jest z władzami. Nie wiem ilu ludzi musi wyjść na ulicę, żeby rząd przestał nazywać te marsze gówniarskimi wybrykami złodziei. W którymś momencie Premier powinien się zastanowić, zobaczyć jak sprawa wygląda. Dopóki było to kilka stronek z piraconymi obrazkami (oczywiście w myśl ACTA – polskie prawo dopuszcza użycie utworów objętych prawami autorskimi w celach parodystycznych), które zasłoniły treść, można było traktować sytuację z politowaniem. Ale jeśli wygląda się za okno URMu i widzi wielotysięczny tłum (a w Warszawie protesty i tak były w miarę skromne), to powinno się zreflektować i przejść do trybu rozwiązywania kryzysów, a nie dalej udawać że nic się nie dzieje oprócz kilku uczniaków marudzących o możliwość ściągania muzyki za darmo. Jeśli społeczeństwo się myli, to trzeba to społeczeństwu wyjaśnić (a przynajmniej próbować) – tego mi strasznie brakuje w całej historii III RP (patrz na przykład protesty przeciwko wysokiej cenie benzyny – nikt tym biednym ludziom nie powiedział jaki wpływ ma Polska na akcyzę). Ale na tłumaczenia w kwestii ACTA jest już za późno. Efekt kuli śnieżnej sprawił, że na tym momencie już nic się nie da w tej kwestii zrobić – każdy argument będzie zakrzyczany przez protestujących, albo zmanipulowany przez media (vide „Boni przyznaje się do piractwa„). Zwłaszcza, jeśli się wcześniej tych ludzi traktowało się z góry.

Ludzie czują, że dla władzy nic nie znaczą. Tak jak jeden mały poseł jest maszynką do głosowania dla klubu parlamentarnego, jeden-dziesięciu-tysiąc ludzi najwyraźniej też tylko maszynki, tylko do innego głosowania. Jak władza, która pochodzi od narodu (art. 4 Konstytucji RP), może ignorować jego głos? To kolejny zarzut.

O zastrzeżeniach co do sposobu procedowania w sprawie ACTA pisano już wiele, ale te błędy popełnia się dalej. I wszystko wskazuje na to, że błędy będą popełniane dalej. W najbliższym czasie zapisy tej umowy będą tłumaczone społeczeństwu – już po podpisaniu tej umowy. Mam wrażenie, że te tłumaczenie będzie nie dla społeczeństwa, tylko dla samego rządu, żeby wiedzieli nad czym głosują. I jakie mogą być następne kroki – załóżmy, że Tusk decyduje, że ACTA zostanie odrzucone w Sejmie. To by oznaczało głosowanie przeciwko umowie, którą (powiedzmy) sami wynegocjowali (powiedzmy, bo są przecieki, że Polska nie miała nic do powiedzenia w kwestii kształtu umowy, co specjalnie nie dziwi). Kolejny kamyczek do ogródka pt. „nie wiemy co negocjujemy, nie wiemy co oznaczają zapisy, nie wiemy za czym głosujemy, nic nie mówimy społeczeństwu, konsultujemy się tylko z osobami które to popierają”.

W mediach masowych nic się o tym nie napisze, ale sami zainteresowani jak najbardziej. Niejaka Blackbox napisała tekst pokazujący, że ci, którzy najwięcej „piracą” w jak najbardziej szerokim tego słowa znaczeniu, także najwięcej wydają na szeroko pojętą kulturę, także na rzeczy, które początkowo ściągnęli nielegalnie. I podpisuję się pod tym. Sezon współczesnego serialu kosztuje ok. 100 zł. Chyba nikt nie kupi takiego pakietu „w ciemno”. Polska telewizja jest zawsze do tyłu z nowinkami, a Internet chce być na bieżąco. Rozmawiając z kolegą z USA czy czytając 4chana chce się wiedzieć o czym rozmowa, chce się rozumieć aktualne memy, chce się być częścią tego globalnego społeczeństwa.

Wielu „ekspertów” i polityków tłumaczy, że wszystko przez to, że Polacy kiepsko zarabiają więc ich nie stać na korzystanie z płatnej kultury. Pewnie to prawda. Pewnie można to uznać za jakiś rodzaj uzasadnienia. Na pewno nie można przeciwko temu stosować naciąganej analogii „Czy jeśli kogoś nie stać na mercedesa to ma prawo go ukraść?” (bo ściągając film komuś innemu nie ubywa filmów – clou większości teorii „piractwo==kradzież”). Jednak uzasadnianie łamania prawa w ten sposób szkodzi wszystkim. Pokazuje to jak ACTA chce utrwalić aktualne rozwiązania, które mają się nijak do teraźniejszości. Narzeka się na piratów stosując retorykę sprzed 40 lat (Home taping is killing music industry), zamiast spróbować działać tak, żeby wszyscy byli zadowoleni. Jakoś w USA możliwe jest oglądanie filmów i seriali przez Internet za śmieszne pieniądze (a tam porównując liczby zarabia się dużo więcej niż u nas). Ale po co, skoro można gonić za piratami, krzycząc jak dużo traci się na każdej skopiowanej płycie, czego absurd łatwo pokazać – tak jest wygodniej, bo od jednego dużego dystrybutora pirackich plików można wyciągnąć grube miliony (RIAA pozwało rosyjską firmę AllOfMP3.com na 1,65 biliona dolarów – $1.650.000.000.000 – licząc standardowe dla nich $150.000 za każdą udostępnioną piosenkę, taki mają ustalony licznik; dla ilustracji napiszę też, że koalicja 13 firm przemysłu muzycznego próbowała pozwać sieć wymiany plików LimeWire na 75 bilionów dolarów, co stanowi troszkę więcej niż szacowany produkt brutto całego świata w 2011 roku). I nie żeby RIAA nie wyciągało pieniędzy od „płotek”, jak np. 8000 dolarów za podejrzenie udostępnienia 10 piosenek.

Kolejny problem wynika z analiz prawników, którzy podkreślają, że wszystkie (a przynajmniej większość) zastrzeżenia dotyczące ACTA już istnieją w polskim prawie. Nie mówią tylko tego, że prawo się rozwija, i po pierwsze ACTA wskazuje kierunki tego rozwoju (które mi osobiście się nie podobają), a po drugie ogranicza rozwiązania stosowane w krajach sygnatariuszach – nie będzie można stanowić prawa, które stoi w sprzeczności z bardzo szerokimi definicjami ACTA. Podpisanie ACTA spowoduje, że szanse na poprawę sytuacji spadną prawie do zera, o czym napisał też ostatnio Jarek Lipszyc: „ACTA ma na celu nie tylko zabetonowanie istniejącego porządku prawnego, ale też wytyczenie takiej drogi w przyszłość, z której zboczyć nie będzie można.”

Wiele zastrzeżeń pozostawia też forsowany w wielu zapisach ACTA tryb „najpierw rób później przepraszaj” – odszkodowania za niezasadne działanie, zwrot sprzętu itp. Owszem, odszkodowania są fajne i w ogóle, ale ile jest z tym nerwów i czasem nieodwracalnych strat finansowych – ile już firm upadło przez trwające bez końca kontrole ze Skarbówki. Takie zapisy zachęcają do nadużywania tego prawa przez instytucje zarządzające prawami autorskimi.

Motywacji do protestów jest oczywiście jeszcze więcej, ale nie idzie ogarnąć złożoności tego tematu przez jednego małego blogera.

A teraz mała dawka demagogii z mojej strony: co może się stać, jeśli pozwoli się na nadmierne rozpasanie korporacji wydawniczych.

I powtórzę jeszcze raz: nikt nawet nie próbował mnie przekonać, że podpisanie ACTA przyniesie komukolwiek coś dobrego.

ACTA ma na celu nie tylko zabetonowanie istniejącego porządku prawnego, ale też wytyczenie takiej drogi w przyszłość, z której zboczyć nie będzie można.v

Afera z ACTA

Gdzie nie spojrzeć – ACTA i Anonymous. Boję się otworzyć lodówkę. Ktoś gdzieś stwierdził, że podwyżkę VATu społeczeństwo przełknęło, podwyżkę akcyzy na paliwo też, ale jak rząd chce zabrać lolcaty, to wielkie zamieszanie. Tylko czy ten protest ma jakikolwiek sens?

Przez dłuższą chwilę próbowałem znaleźć informacje czemu ACTA jest złem. Bez problemu dotarłem do artykułu Vagli ze wskazówkami dla dziennikarzy o co pytać polityków. Znalazłem tam cały rząd zastrzeżeń dotyczących sposobu procedowania przy opiniowaniu ACTA. Co do samego ACTA na większości stron znalazłem tylko frazesy – że to cenzura, że odbiera prawa, że internauci do więzień i inne tego typu bzdury. Wiedząc jak wyglądają internetowe protesty, od razu zapaliła mi się żaróweczka ostrzegawcza. Zacząłem grzebać dalej. I co? I… w sumie to w kontekście ogólnego krzyku, niewiele.

Czym jest ACTA

ACTA, czyli Anti-Counterfeiting Trade Agreement, to porozumienie kilku państw (aktualnie ACTA podpisało 8 państw, dwa kolejne + Unia Europejska jeszcze się wstrzymały) w kwestii ustalenia standardów walki z towarami podrobionymi, a w ogóle – własnością intelektualną. Wymaga wprowadzenia pewnych rozwiązań prawnych, które powinny wprowadzić państwa-sygnatariusze, a niektóre sugeruje.

Po co podpisywać?

Cóż… nie mam pojęcia. Nigdzie nie widziałem informacji na temat korzyści z podpisania tego aktu. Minister Boni zajmował się jedynie kontrowaniem argumentów przeciwników, natomiast czemu byśmy mieli być zainteresowani dołączeniem do grupy ACTA – nie powiedział. Według zwolenników ACTA, podpisanie tego porozumienia nie spowoduje konieczności wprowadzenia żadnych zmian w polskim prawie. Tylko w takim razie po co to podpisywać, i jak zwolennicy (chyba tylko wydawcy płyt i część artystów) mogą teraz głośno twierdzić, że ta umowa spowoduje podwyższenie standardów ochrony ich własności intelektualnej? Jak coś, co nic nie zmienia, sprawi, że im będzie lepiej?

Czemu nie podpisywać?

Pomijając całą zadymę wokół sprawy, zastrzeżenia prawne co do ACTA dotyczą w większości faktu, że ACTA jest przestarzałe, nie wnosi nic nowego, i tylko utrwala stary system, nie przystający do doby Internetu. Nie trudno dopasować fakty komu taka sytuacja jest na rękę: RIAA czy MPAA (amerykańskie zrzeszenia przemysłu odpowiednio muzycznego i filmowego), zajmujące się w imieniu wielkich korporacji procesowaniem się z piratami, ochoczo podają naciągane wyliczenia pokazujące, że jak ktoś ściągnął płytę, to jest to równoznaczne ze utratą przychodów firmy o cenę płyty, gdyż gdyby jej nie ściągnięto z internetu, to na pewno ta sama osoba by kupiła tą płytę w sklepie. Co więcej, ACTA sankcjonuje wyliczenia wzięte z czapy, sugerując że sądy muszą brać pod uwagę „przedstawionego przez posiadacza praw jakiegokolwiek zgodnego z prawem obliczenia wartości, które może obejmować utracone zyski, wartość towarów lub usług, których dotyczy naruszenie”.

Hołdys czy Kora głośno krzyczą, że bez ACTA będą biedni, ale jakoś nie mają nic na poparcie swoich tez – jedynie stwierdzenia, że ich płyty coraz gorzej się sprzedają, ale może to powinno im dać nieco do zastanowienia w innym kontekście.

Konrad Gliściński z Katedry Prawa Cywilnego UJ napisał ciekawą opinię na temat ACTA, patrząc z punktu widzenia prawnika. Już na samym początku można przeczytać, że już w preambule stosowane są stwierdzenia będące co najmniej nadużyciem, analogicznym do tych stosowanych przez przemysł fonograficzny, sugerujące, że prawa autorskie mają kluczowy wpływ na wzrost gospodarczy, na co nie ma żadnych dowodów.

ACTA samo w sobie nie narzuca żadnych zmian Polsce, gdyż, jak wiele osób zauważyło, nasze prawo autorskie jest bardziej restrykcyjne niż zapisy tej umowy, jednak kreuje kierunki rozwoju prawa, oraz sugeruje kierunki interpretacji sądowej. We wspomnianej wyżej analizie podany jest przykład sugestii, że karane powinno być nagrywanie filmów w kinach. Jest to jedynie sugestia, jednak taka sugestia może być podparciem wyroku sądowego w kwestii dozwolonego użytku (jeśli ACTA sugeruje penalizację takiego zachowania, to wykracza to poza dozwolony użytek). Problemem jest też fakt, że zapisy ACTA chronią w zasadzie wyłącznie koncerny, natomiast nie gwarantują zwykłemu obywatelowi dostępu do dóbr intelektualnych, jak to robi w Polsce np. prawo o dozwolonym użytku. Nie ma równowagi między ochroną a dostępem.

Trzy kwestie z tego porozumienia trzeba podkreślić: odpowiedzialności karnej, domniemania niewinności, oraz ochrony danych osobowych.

W prawie Unii Europejskiej naruszenie dóbr niematerialnych nie powoduje odpowiedzialności karnej, co z kolei jest przewidywane przez ACTA. Brak jest proporcjonalności kary do występku – tutaj warto przywołać przykład podawany w USA w czasie walki o zablokowanie SOPA, pokrewnego aktu: „Za wrzucenie do internetu piosenki Michaela Jacksona dostałbyś 5 lat więzienia – o rok więcej niż człowiek, który przyczynił się do jego śmierci.”

W kwestii domniemania niewinności aż zacytuję cały artykuł Aktu, bo to chyba najlepiej zilustruje problem:

Każda strona przyznaje swoim organom sądowym prawo zastosowania środków tymczasowych bez wysłuchania drugiej strony w stosownych przypadkach, a szczególności, gdy jakakolwiek zwłoka może spowodować dla posiadacza praw szkodę nie do naprawienia lub gdy istnieje możliwe do wykazania niebezpieczeństwo, że dowody zostaną zniszczone (…) Każda Strona przyznaje swoim organom sądowym prawo do podejmowania natychmiastowego działania w odpowiedzi na wniosek o zastosowanie środków tymczasowych

To chyba można pozostawić bez komentarza.

Wymogi w kwestii ujawniania danych osobowych skrytykowało nawet GIODO. ACTA zawiera zapis na mocy którego „posiadacz praw” może zażądać przekazania mu danych osobowych osoby podejrzewanej o naruszenie jego praw własności intelektualnej, włączając w to informacje dotyczące dowolnej osoby zaangażowanej w jakikolwiek aspekt naruszenia lub podejrzewanego naruszenia oraz dotyczące środków produkcji lub kanałów dystrybucji towarów lub usług stanowiących naruszenie lub co do których zachodzi podejrzenie naruszenia, w tym informacje umożliwiające identyfikację osób trzecich, co do których istnieje podejrzenie, że są zaangażowane w produkcję i dystrybucję takich towarów lub usług, oraz identyfikację kanałów dystrybucji tych towarów lub usług – czyli wszystkich i jego babcię też. Bez wyroku. „Przynajmniej dla celów zgromadzenia dowodów”.

ACTA jest dokumentem bardzo ogólnym, nie zawierającym definicji własności intelektualnej. Dotyczy i metki z logo Nike, i leków generycznych. I właśnie przez to nakładanie na siebie przez Państwo ograniczeń, jest złe. Bo przez nieograniczone niczym stwierdzenia odcina się np. akceptację możliwości stosowania leków generycznych (czyli o takim samym składzie jak leki opatentowane, ale bez „metki”) w krajach trzeciego świata. Dodatkowo akty międzynarodowe mają pierwszeństwo przed ustawami.

Jeszcze kilka ciekawostek z ACTA:

  • sugerowane jest niszczenie towaru jako domyślne zachowanie, nawet jeśli wystarczyłoby odprucie metki
  • urzędnicy nie mogą być pociągani do odpowiedzialności za działania w myśl ACTA
  • Polak, który przed polskim sądem przegra sprawę z wielkim koncernem, zatrudniającym za amerykańskie stawki prawnika, będzie musiał zapłacić za tego prawnika

Nie tą drogą?

Największe zastrzeżenia budzi to, w jaki sposób postępowały prace nad ACTA. Prace te były trzymane w tajemnicy od samego początku, czyli roku 2006. Co nieco wyciekło w roku 2008, poprzez WikiLeaks. Wtedy też niektóre, najbardziej kontrowersyjne zapisy, zostały złagodzone (swoją drogą ciekawe co by było, gdyby sprawa nie wyszła na światło dzienne). Negocjacje trwały dalej, i dalej były niejawne. Co więcej, na pytanie organizacji pozarządowych o możliwość konsultacji, dostali odpowiedź odmowną, bo sprawa jest niejawna. Dalej sprawa była przepychana bocznymi drogami – np. informacja o przyjęciu porozumienia przez Radę Unii Europejskiej znalazła się na stronie 43 komunikatu prasowego na temat rolnictwa i rybołówstwa.

W polskim rządzie nie było lepiej – konsultacje między ministerstwami były prowadzone w trybie obiegowym, rozpoczętym na chwilę przed reorganizacją rządu, przez co dokument nie trafił do ministerstw, których w poprzedniej kadencji po prostu nie było.

Aktualnie rząd prze do podpisania dokumentu w Tokio 26 stycznia, pomimo tego, że ACTA zobowiązuje państwa do podpisu do 31 marca 2013 roku. Ale nasz rząd jest na tyle łaskawy, że planuje rozpocząć akcję informacyjną, tyle że po podpisaniu Aktu – tłumaczy się, że ACTA będzie musiała zostać jeszcze ratyfikowana przez Parlament, więc wcale nie jest za późno na tłumaczenie zalet umowy. Mnie ciekawi jednak, że tłumaczenia ze strony ministrów koncentrują się na odpieraniu zarzutów, a nie informowaniu jak konkretnie podpisanie ACTA poprawi sytuację twórców – wręcz przeciwnie, podkreślane jest, że ACTA absolutnie nic nie zmieni.

Podsumowując

Czy ACTA jest złym dokumentem? Tak, bo utrwala stare zasady, przekłada stare ustawodawstwo dotyczące materialnych towarów na „rynek” internetowy, a do czego to prowadzi wszyscy wiedzą. Tak, bo ogranicza swobodę państwa. Tak, bo jest bardzo ogólna, a dotyczy tematu zawierających wiele rzeczy wyjątkowych dla poszczególnych rynków (do jednego worka wrzucane są leki, oprogramowanie, trampki i piosenki). Tak, bo łamie pewne zasady: domniemania niewinności (zajmowanie a priori sprzętu, przekazywanie danych osobowych firmie/osobie skarżącej), równowagi prawnej między odbiorcą a twórcą.

Czy jest to powód do paranoi, że zaraz wszystkich pozamykają za wklejanie lolcatów? Nie.

ALE. Na mocy postanowień ACTA możliwy jest taki oto wyolbrzymiony scenariusz: z sieci BitTorrent ściągasz nowy system Ubuntu (całkiem legalnie – system jest darmowy). Universal Music, widząc ruch na torrentach, uznaje że piracisz, i rozpoczyna działania w myśl ACTA: rekwirują ci cały sprzęt (w myśl art. 12 ACTA), wyciągają dane osobowe o całej rodzinie i znajomych z fejsa (w myśl uogólnienia „dowolnej osoby zaangażowanej w jakikolwiek aspekt (…)” – art. 11 ACTA) i przekazują od razu do Universal (art. 11 ACTA). Przegrywasz, bo na pewno coś znajdą na kompie (chociażby bufor przeglądarki – tutaj szczególnie widać niedostosowanie starych uregulowań do aktualnych czasów, kiedy to żeby obejrzeć cokolwiek w Internecie trzeba to ściągnąć na dysk, czyli – skopiować), musisz zapłacić wyssane dane na podstawie jakiegokolwiek wyliczenia, jakie tylko Universalowi przyjdzie do głowy (art. 9 ACTA), i musisz zapłacić gażę amerykańskiego prawnika, który reprezentował Universal (art.9 pkt 5).

Jakkolwiek jest to przekoloryzowana historyjka, jest możliwa.

Nie jestem prawnikiem. Chciałem po prostu uzyskać kompetentne informacje a nie medialną i fanatyczną papkę. A co konkretnego znalazłem – przepisałem dla potomności. Jeśli w jakimkolwiek miejscu się mylę, proszę o informacje, poprawię.

Edit:

Linki

Chwila polemiki

Draft tego wpisu leżał sobie przez kilka miesięcy, w międzyczasie mi się odechciało go kończyć, ale jako że był prawie skończony, dopisałem kilka zdań i wrzucam – co ma się kurzyć.

Może ktoś powiedzieć, że mi się nudzi, ale stwierdziłem, że tak dla sportu, poodbijam piłeczkę z Ziemkiewiczem, i skomentuję jego ostatni felieton pt. „Młodzi-wykształceni mają przerąbane„, dotyczący m. in. kwestii KDT, która mnie irytuje na poziomie porównywalnym chyba tylko z Wojnami Krzyżowymi.

Rok temu wielu moich kolegów po piórze dało się zwieść argumentowi, że „prawo musi być szanowane” i po frajersku chwaliło panią Gronkiewicz-Waltz za urządzony „handlarzom” pogrom. Ja pisałem wtedy, że gdyby zarząd miasta kierował się interesem społecznym, mógł i powinien odczekać z opróżnieniem hali, aż kupcy otworzą nową.

No cóż, podziwiam wiarę pana Ziemkiewicza, że mając więcej czasu „kupcy” (sziwan, specjalnie dla Ciebie, „kupcy” w cudzysłowach 😉 ) zrobiliby cokolwiek. Datę końcową umowy znali w momencie tejże umowy podpisywania. Że nie zostanie przedłużona, wiadomo było na kilka miesięcy przed końcem jej trwania. Umowa skończyła się z końcem roku 2009. Eksmisja nastąpiła w lipcu. Mieli więc co najmniej rok czasu na podjęcie działań – a tymczasem ich działania ograniczyły się do wysuwania niczym nie uzasadnionych żądań przekazania im działki w centrum miasta na preferencyjnych warunkach, z pominięciem jakichkolwiek procedur.

Warto też pamiętać, że już poprzednia umowa ze spółką KDT, którą podpisał Lech Kaczyński, była wymęczona, bo już wtedy wstępnie planowano jej nie przedłużać.

Pani prezydent uzasadniała pośpiech w oczyszczaniu terenu koniecznością budowy II linii metra. Po roku i dwóch miesiącach budowa II linii metra ograniczyła się do zrobienia, z wielką pompą i przed kamerami, kilku dziur o średnicy circa 5 cm, celem pobrania próbek gruntu. I to na odległym od KDT o kilometr Rondzie Daszyńskiego. I to dopiero przed kilkoma tygodniami.

Tak… Bo handlarzy trzeba było poprosić o wyniesienie się w momencie, kiedy pod halę podjadą buldożery gotowe do pracy. I oczywiście prace będą prowadzone punktowo, zaczną przy Rondzie Daszyńskiego i prace w innych miejscach będą rozpoczęte, jak dojdzie do nich wykop. No i oczywiście umowa byłaby podpisywana w odstępach tygodniowych – bo przecież na dwa lata nikt by nie podpisał z powodów oczywistych.

Kto zyskał na tej awanturze? Na pewno nie abstrakcyjnie pojmowane „prawo”, bo sąd uznał potem, że jakkolwiek tytuł kupców do zajmowania obiektu wygasł, usunięcia ich dokonano w sposób bezprawny, a agencja ochrony „Zubrzycki”, którą posłużyła się pani prezydent, miała nawet z tego tytułu kłopoty z koncesją.

Sprawa działań agencji ochrony jest rzeczą osobną – jeśli popełnili błędy przy działaniu, to powinni ponieść karę. Aczkolwiek jeśli powodem odebrania koncesji (które nb. dalej nie jest pewne, bo procedura odwoławcza ciągle trwa) ma być stwierdzenie ludzi z KDT, że „zostali pobici”, to mam poważne wątpliwości, czy może to być podstawą. Oczywiście, jest kwestia skali zachowań ochroniarzy, ale każdy kto widział scenki spod KDT widział, że sytuacja nie wyglądała tak, że handlarze stali grzecznie a ochroniarze przyszli i ich spałowali.

Natomiast wyroku w kwestii bezprawności usunięcia handlarzy szukałem długo, ale nie znalazłem. Z drugiej strony, był wyrok sądu w sprawie zezwolenia na eksmisję, na podstawie którego jej dokonano.

Na pewno nie „przestrzeń miejska”, bo przez większość tego roku hala stała tak samo jak dotąd, tylko pusta i odrapana

Tu wystarczyła odrobina dobrej woli, żeby zauważyć, że przez większość tego czasu trwały poszukiwania kupca na strukturę hali.

(wieżę Eiffla zbudowano w 12 miesięcy, pani Gronkiewicz-Waltz potrzebowała niewiele mniej, żeby rozebrać blaszany barak o dość lekkiej konstrukcji),

Ciężko to komentować. Jeśli pan Ziemkiewicz chce porównywać, to niech porówna, ile trwało budowanie wieży Eiffla, a ile faktyczny czas rozbiórki hali, bo tutaj, jak wspomniałem wcześniej, dochodziło wiele dodatkowych kwestii, nie tylko bieganie panów z palnikami.

a teraz straszy tam równie piękny płot.

Pewnie inny prezydent by już zdążył tam postawić Krzywą Wieżę, a dookoła niej – Wiszące Ogrody.

Trochę zyskała sama pani prezydent, bo dla naszej obrazowanszcziny „handlarz”, „prywaciarz”, noszący białe skarpety do czarnych mokasynów i mający kupę pieniędzy, które po sprawiedliwości powinni mieć raczej inteligenci, jest postacią równie znienawidzoną jak „wsiór”.

Zaiste, w ciekawych kręgach się pan Ziemkiewicz obraca.

Spektakularne rozpędzenie dorobkiewiczów bardzo czytelnikom Michnika przypadło do serca.

A teraz pojechanie po stereotypach, wytwarzanych głównie w umysłach anty-gazwybowców.

Ale przede wszystkim zyskały na tym okoliczne mnogie galerie handlowe, którym KDT robiło straszną konkurencję, sprzedając towary w najgorszym wypadku równie badziewne, a często lepsze, o połowę taniej.

Pan Ziemkiewicz chyba nigdy nie był w tej hali. Owszem, były tam rzeczy tanie, ale, jak by to delikatnie powiedzieć… dla specyficznego grona odbiorców. Takich bardziej różowych i bardziej tlenionych niż średnia społeczeństwa. Pozostałe rzeczy były po pierwsze drogie, po drugie „na jedno kopyto” – na każdym stoisku tego samego typu 90% asortymentu się powtarzało.

Fakt, że miasto robiło wszystko, aby kupców podzielić, że oferowało im różne korzystne lokalizacje, ale pod warunkiem, że małe sklepiki pozwolą się rozsypać po dużej przestrzeni, upewnił mnie − i nadal jestem o tym przekonany − że pani prezydent, z sobie wiadomych powodów, działała w interesie tego właśnie lobby.

Pan Ziemkiewicz ma swoje wizje na różne tematy, jak nie przymierzając Kaczyński. A że wizje mogą się rozbiegać z rzeczywistością to zupełnie inna sprawa. Bo czy na zdrowy rozum łatwo jest zaproponować gigantyczne miejsce w dobrej lokalizacji, do tego na preferencyjnych warunkach właśnie dla tej grupy ludzi? Przecież to jawny żart z prawa!

Tak należy tłumaczyć fenomen, że w kraju, gdzie prawo i jego wyroki wszystkim wiszą, w mieście, które latami nie jest w stanie wyegzekwować rzeczy najprostszych, nagle pani prezydent uparła się wyegzekwować jeden wyrok sądu już, natychmiast, prawem i lewem. I to akurat ten, z egzekucją którego można było bez żadnego problemu rok poczekać. Tylko że tu właśnie były określone, szmalowne siły, którym na załatwieniu sprawy zależało.

I znowu kwestia „można było rok poczekać”. W ogóle co to za pomysł, żeby tych ludzi tylko utwierdzać w przekonaniu, że mogą sobie wbrew prawu zajmować publiczny teren? I czemu rok? Rok później sytuacja by wyglądała dokładnie tak samo – handlarze z KDT bez nowej hali, metro coraz bliżej, wielka afera. Do tego, jak sam pan Ziemkiewicz zauważył, proces rozbiórki hali trwa, więc trzeba go przygotować wcześniej – do roku Ziemkiewicza, trzeba by dodać kolejny rok, zanim można by było cokolwiek w tym miejscu zrobić.

Nie chce mi się już powtarzać, że kraje zachodnie robią co mogą, aby właśnie wspierać „prywaciarzy”, aby zachęcać drobnych kupców do grupowania się we wspólnych przedsięwzięciach typu KDT.

W ten sposób tworzy się pewna konkurencja dla wielkich, sieciowych hipermarketów. Ale tam władza kieruje się dobrem społecznym. U nas jest swoistym zakładem usługowym, w którym kto ma kasę, może zamówić korzystne dla siebie rozwiązania. W kraju, gdzie można dać w łapę prokuratorowi czy inspektorowi skarbowemu, aby pod naprędce zmyślonymi, absurdalnymi zarzutami doprowadził firmę konkurenta do upadku, nic dziwić nie powinno.

Promować to można legalne interesy, które faktycznie pozytywnie wpływają na gospodarkę. Trzeba promować postępowanie zgodnie z prawem, zgodnie z zasadami, które obowiązują wszystkich. Jak można promować ludzi, którzy chcą wymusić siłą preferencyjne warunki, lepsze niż inni?

Ale przypominam o sprawie, by wydobyć inny jej aspekt. Otóż jako swego czasu częsty klient w KDT obserwowałem jego zdecydowaną proplatformerskość. Podczas wyborów w większości boksów wywieszone były plakaty PO, a w czasie wyborów samorządowych − samej pani Gronkiewicz-Waltz. Partia Tuska wydawała się naiwnym kupcom partią liberalną, promującą właśnie takich jak oni drobnych przedsiębiorców, dorabiających się mozolnie i od niczego, zamiast, jak każdy porządny członek „wysokorozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego” siedzieć w kącie i czekać na zasiłek. Niestety, za naiwność się płaci.

No cóż, wielu przejechało się na platformie, ale ciężko uznać to za punkt w obronie KDTowców.

I to mi się kojarzy z innym „wojskiem” Platformy, propagandowo bardzo przez nią hołubionym i zajadle walczącym za nią na fejsbukach i forach internetowych, a od czasu do czasu na ulicy i, last but not least, przy wyborczych urnach: o „młodych, wykształconych i z dużych miast”.

Jak widać w sondażach, ci najmłodsi wyborcy mają zamiar głosować na PiS. Na forach bronią Kaczyńskiego równie „zajadle” jak inni Tuska. Kula w płot.

„Z badań Instytutu Pracy i Polityki Socjalnej wynika, że rzesza bezrobotnych absolwentów w latach 2011 – 2015 może przekroczyć nawet 3 miliony” − cytuję za „Dziennikiem. Gazetą Prawną”. Taki efekt da prawdopodobnie wejście na rynek pracy 2 milionów obecnych studentów i uczniów. Obecnie stopa bezrobocia wśród młodzieży wynosi – według tego samego źródła – 25 proc., czyli jest ponad dwa razy większa niż bezrobocie w ogóle, i jedna z najwyższych w UE.

Czy może być inaczej? Kto uważnie obserwuje państwo Tuska i jego priorytety wie od dawna, że to logiczna konsekwencja przyjętych założeń. Jeśli się kieruje przede wszystkim interesem zorganizowanych sitw i lobbies, korporacyjnych zarządców i establishmentów, to młodzi muszą ponieść konsekwencje. Podobnie, jak drobni przedsiębiorcy muszą ponieść konsekwencje, gdy władza wysługuje się wielkim korporacjom. A że ta władza tak właśnie postępuje, pisze o tym od miesięcy i ja, i wielu innych, i jak na razie, niestety, jest to wołanie na puszczy. Najwyraźniej młodzi muszą dopiero dostać w de, jak warszawscy kupcy, żeby zacząć myśleć. Na przykład o tym, kto będzie musiał spłacać te wszystkie gigantyczne długi, które Tusk zaciąga na prawo i lewo, aby zapewnić sobie zadowolenie wyborców „żyjących tu i teraz”.

Łojezu, a to to już ciężko komentować. Paranoidalne pitolenie o złym rządzie na usługach wielkich korporacji. Żeby widzieć problem w gigantycznych długach nie trzeba wcale mieć takich paranoidalnych wizji, nie trzeba posiłkować się retoryką anty-establishmentowych hipisów z lat 70-tych. Czy bezrobocie wśród grupy określanej jako „absolwenci” jest duże? Jest, bardzo. Czy można powiedzieć z czystym sumieniem „to w całości wina rządu”? NIE! Chyba że za winę rządu uzna się niezrobienie wystarczającej ilości miejsc pracy (śmiech na sali), niewystarczające ułatwienia w zakładaniu firm (bez jaj, jakoś ludzie sobie radzą mimo wszystko – i nie, nie twierdzę że nic nie trzeba w tej kwestii robić), czy też niepokierowanie odpowiednio losem młodych ludzi (takoż śmiech – ale trochę smutny śmiech, bo może to by było jednak potrzebne…)

Anegdotka na koniec mi się przypomniała (…)

Tu pan Ziemkiewicz zupełnie już odszedł od meritum sprawy. Połączył w jednym artykule legalność akcji przeciw straganiarzom z KDT z wiarą w chęci i możliwości Platformy ku zmianom na lepsze dla elektoratu. Nie komentuję, bo nie widzę związku z tematem przewodnim, a także dlatego, że pan Ziemkiewicz robi to w wyjątkowo żenujący sposób – zamiast powiedzieć w czym jest problem, rzuca inwektywy. Ale czegoś innego się nie spodziewałem.

Priorytety medialne

Kolejna choroba w Polsce: media, które mają dziwne priorytety. Tusk pojechał w podróż po krajach Azji południowo-wschodniej, co może sporo dać w kwestii wymiany handlowej. Jakkolwiek mamy długą historię pozytywnej współpracy gospodarczej z Indiami czy Wietnamem, ostatnio się nieco w tej kwestii zapuściliśmy. I co? W „Faktach TVN” materiał o tym jakim samochodem jechała delegacja rządowa. Już w „Dzień dobry TVN” materiał był bardziej merytoryczny – rozmowa o faktycznych potencjalnych korzyściach z wyprawy, ale nagłówek był już typowy – „Egzotyczna wyprawa Tuska” (czy coś takiego), podkreślający tylko nagonkę na wyjazdy zagraniczne polskich delegacji, rozpoczętą przy okazji wyjazdu do Ameryki Południowej (która nota bene żadnych efektów, poza kurtuazyjnymi, nie miała).

W gazetach na temat wyjazdu – nic, albo prawie nic. Wiadomości w telewizji publicznej oglądam rzadko, więc nie mam porównania, ale poziom stronniczości doboru informacji skutecznie mnie zniechęcił do oglądania ich programów informacyjnych.

Interpolityka

Znawstwo polityki w wydaniu internetowym (a szczególnie – blogowo-portalospołecznościowym) mnie rozbraja. Już dawno straciłem jakąkolwiek ochotę na wdawanie się w dyskusje. Już nawet nie chodzi o orientację w temacie, czy o różnice poglądów (które szanuję, o ile jest to faktycznie kwestia światopoglądowa, a nie doktrynalna) – a raczej o zdolność wymiany poglądów na poziomie późnej piaskownicy. Cała debata odbywa polega na przerzucaniu się mądrościami w stylu „Wy nie robicie tego czego TVN24 nie kazała zrobić”

Przykład? Przed chwilą zajrzałem na fejsbukowy fan-page, który – jak zrozumiałem – miał grupować ludzi zachęcających PO do pozytywnego działania. I kto tam jest? 90% wypowiedzi to ewidentnie ludzie pro-PiSowscy, wyrażający swoje frustracje poprzez patrzenie z góry na innych, najwyraźniej „gorszych”. Tu dochodzą też oczywiście komentarze ukazujące orientację w sytuacji politycznej kraju na poziomie nagłówków z „Faktu”, ale to już zupełnie inna kwestia.

Przejrzałem sporo wpisów na tym fan-page’u, i chciałem zacytować wypowiedzi obu stron, pokazujące negatywne wypowiedzi, ale serio, nie byłem w stanie znaleźć, ze względu na przeładowanie pro-platformerskiej strony wypowiedziami stronników PiS. Znalazłem o PO: „lemingi”, kapitalizowanie liter „PO” w każdym słowie („POpaprańcy”), robienie dramatu z podwyżki VAT o 1%, dialektyczne dyskusje nt. czy PO jest liberalna a czy PiS socjalistyczne…

Żeby nie było, że jadę po „pisowcach” – w drugą stronę to na pewno też działa. Aczkolwiek… PiS nie daje nawet żadnej szansy na skomentowanie ich działań politycznych, bo działalność partii ogranicza się do okolic Smoleńska i Krzyża, a oceny rządów Kaczyńskich są idealizowane ponad zdrowy rozsądek.

(chciałem napisać notkę o Wojnie Krzyżowej, ale jak czytam – a to by było niezbędne do stosownego przygotowania tematu – o tym temacie to mną telepie, więc chyba sobie daruję)

Zadyma w Grecji – wywiad z chuliganem

Wywiad z chuliganem (jak w Tytusie). Bez komentarza.

K: Thanking for speaking to me today. Can you tell me why you’re rioting?

A: I am not satisfied with life.

K: Can you be more specific?

A: Well, I’m in school now and the school isn’t very good. I’m not learning anything, and when I get out of school, I don’t think there is any job for me.

K: Do you know what you want to do?

A: Not really.

K: Then how do you know there’s no job for you?

A: This is what I hear.

K: Do your parents know you are out here rioting?

A: Yes.

K: And what do they think about that?

A: Well, they must be OK with it because they did not stop me.

K: What do they do for work?

A: My mother is a housewife, and my father owns his own business.

K: Then he does OK.

A: Yes, he actually has two stores. One in Halandri and the other in Glyfada.

K: Those are good areas of Athens. Do you live in Halandri or Glyfada?

A: We live in Halandri, but we also have a house on Crete. The house in Glyfada is rented to other people.

K: It sounds like your father has done well.

A: Generally, yes.

K: How would you feel if someone broke, burned and stole from one of your dad’s shops?

A: Well, I would be mad because it belongs to us. It’s our property, and it’s how my dad takes money for us.

K: Do you realize you’re doing the same thing to people just like your dad?

A: But I’m not.

K: But you are. These smashed shops and burned buildings hurt people just like your father.

A: It’s not the same.

K: It is exactly the same thing.

A: Even if it was, I still have good reason.

K: And what reason is that?

A: I told you, I’m mad about the death of Alexi and I’m mad about the problems from the government.

K: Actually, this is the first you mentioned Alexi. Did you know him?

A: No, but it could have been me.

K: What if it turns out the police officer is innocent?

A: It doesn’t matter. I’m mad and frustrated about other things.

K: And you don’t think what you’re doing is wrong?

A: No, because I want justice and I want a better future.

K: But can’t you see you’re just doing more harm and making the problem worse instead of better?

A: No. What I’m doing is the right thing.

K: And where did you learn wrong from right?

A: My parents.

K: The same people who let you go out rioting?

A: Yes.

K: Interesting. Have you ever heard the quote: “In democracy, people get the government they deserve.”

A: No. What does that mean?

K: It means that you deserve the government (no matter how good or bad) because you voted for them and keep them in power. Do you feel you deserve this government?

A: No, I feel I deserve something better.

K: And what will you do to be worthy of something better?

A: I don’t need to do anything; it’s my right. I deserve the best no matter what I do.

K: Even if you destroy other people’s property? That’s a crime.

A: This is my right.

K: How do you figure that?

A: Protesting is my right.

K: I agree with that, but what you’re doing is not just protesting. It’s violence.

A: That’s the thing about Greece. It’s free, and I’m free to do what I want.

K: But you are taking freedom away from others.

A: No, I’m fighting for other people too.

K: Did you ask them what they wanted, and did they ask you to represent them?

A: Not exactly.

K: Do you consider yourself an anarchist?

A: Yes.

K: Do you know what anarchy means?

A: Yes, it means someone who questions authority.

K: Actually, that’s not what it means. It means the state of lawlessness, disorder and freedom due to an absence of government authority.

A: Yes, same thing.

K: No, they’re very different. I agree that the Greek government has done little if anything to draft real policies, and there is a general lawlessness and disorder from lack of enforcement. But the violent rioting has just made a bad situation worse. So how is this a good change?

A: It will force them to do something.

K: Really? Have you made demands?

A: No.

K: What must the government do to satisfy you enough to stop rioting? Do you have solutions?

A: Not exactly.

K: Are you aware that if the government does something, they will take away some of your freedom?

A: Not if they do the right things. If they raise salaries, that will give us more money and more money is more freedom.

K: Yes, but that money has to come from somewhere; and that means less tax dodging, coming down on people who pay bribes, and stopping illegal practices. More enforcement and more rules mean less freedom. You say you’re rioting because the government has to change; but you also say you are an anarchist, and anarchy is the absence of government. That doesn’t fit.

A: I’m free to do what I want, I told you. I’m also sick of the high costs and low salaries.

K: How do you know about salaries, do you work? I thought you were a student and are getting money from your parents.

A: I don’t work, but I hear about the salaries.

K: And how do you know about costs if your dad pays for everything?

A: I know.

K: I know very well that cost of living is high, salaries are not good, and unemployment is getting higher. But are you aware that women and immigrants have it much worse than you? And yet, you do not see them causing riots.

A: Immigrants have no right to complain. They chose to come here, and if they don’t like it they can go home. I have a right to burn down my country if I want; it’s my country.

K: People like me are immigrants who work here, and my money pays for your education. So what you’re saying is it’s OK if you use my money, but I can’t complain and you can destroy the country we both live in.

A: Yes, and if you don’t like it. You can go back to America.

K: OK then. Thank you for talking to me today. Is there anything else you’d like to say?

A: Yes, keep up the fight!

(źródło: Living in Greece: MAT Police vs. Greek Rioter)

Ot, nasza polityka

Wkraczający w smugę cienia mężczyzna o niepokojącej fryzurze siedzi za stołem. Peroruje. Potrząsa trzymanym w prawej ręce silikonowym penisem, w lewej trzyma broń. W telewizorze za jego plecami lecą sceny gwałtu. W kącie dwa nagie manekiny, na każdym tablica z wulgarnym napisem. To nie zdjęcia operacyjne z zatrzymania azjatyckiego pornobarona. To poseł na Sejm Rzeczypospolitej Janusz Palikot urządza konferencję.

Newsweek 18/2007, s. 128, Szymon Hołownia: „Palikot i Goździkowa”

A podobno polityka jest nudna…

EU-porn

Kolejny powód do ogólnego oburzenia: za fundusze Unii Europejskiej zrealizowany został film promujący kulturę państw Unii. Należy tu zaznaczyć, że film ten kulturę promuje w bardzo specyficzny sposób: przedstawia on bowiem 18 par (zarówno hetero jak i homo) uprawiających seks. Całość okraszona jest tytułem dodatkowo dodającym smaczku. „Let’s come together” znaczy „Przeżyjmy to razem”, ale też „Szczytujmy razem”. Więcej szczegółów chyba nie trzeba, żeby domyślić się jaki raban się podniósł.

Od razu do głowy przychodzą mi dwie kwestie. Po pierwsze: nie rozumiem „artystów”. Nie rozumiem „ambitnych filmów”. Nie rozumiem jakim cudem najbardziej nagradzane filmy na przeglądach to filmy o popaprańcach, ćpunach, alkoholikach. Tutaj też nie rozumiem w jaki sposób 18 kochających się par ma promować naszą kulturę. Ale widać, podobnie jak w przypadku reklam proszków do prania (które też do mnie nie docierają), nie jestem targetem tej reklamy.

Druga kwestia to odbiór tego filmu. Na dobrą sprawę nic na nim nie ma. Jeśli ktoś pamięta scenę z filmu Amelia, gdzie tytułowa bohaterka zastanawia się, ile osób w danej chwili przeżywa orgazm, to może mieć porównanie do tego, co zostało teraz stworzone (aczkolwiek wydaje mi się, że kilka scen zostało żywcem skopiowanych z Amelii – film oglądałem dawno, mogło mi się pomylić). Widać niewiele. Można stwierdzić, że są tam pary, które się przytulają i podskakują, trzęsą się itp. Mimo to, serwis Ananova określił w swoim artykule ten film mianem „soft-porn”. Już nawet nie erotyki, ale soft-porn! Panowie z Ananovy chyba za dużo Macieja Giertycha się nasłuchali, chociaż nawet on twierdzi, że jego to już nic nie zdziwi.

Jeśli ktoś (mimo wszystko) ma ochotę, film można obejrzeć tu.

Samorządy się kończą

Wybory samorządowe były już jakiś czas temu, i dalej po głowie mi się kołacze myśl, że samorządy w Polsce, zamiast się rozwijać, kończą się.

W „normalnych krajach” (no, przynajmniej pod pewnymi względami normalnych) samorządy lokalne są tą częścią władzy, z którą obcuje „zwykły człowiek”. Tymczasem u nas rady gmin i dzielnic stają się przedłużeniem partii, kolejnym organem, który obsadza się „swoimi zaufanymi” (bo przecież wiadomo, że do rad dostają się ludzie z pierwszych miejsc list). A po wyborach – nasza zwykła szara rzeczywistość, czyli polecenia z góry. Smutne? Owszem, smutne. Smutne jest to, że ludzie, na których głosujemy, mają niewiele do powiedzenia. Ale smutniejsze jest to, że polecenia z wyższego szczebla mogą być niekorzystne dla mieszkańców gminy czy dzielnicy, których te polecenia bezpośrednio dotyczą (tak, wiem to z obserwacji).

Tymczasem po ostatnich wyborach, w studiu wyborczym w telewizorze, pani Paradowska (dziennikarka Polityki) , głosi swoją opinię, że centralizacja władzy jest dobra. To ja się pytam: jakim cudem taki samorząd może faktycznie dbać o interesy osób, które go wybrały? Oczywistym jest, że osoby odpowiedzialne za większy obszar nie będą znać lokalnej problematyki. Trąci to gospodarką nakazowo-rozdzielczą, radami narodowymi i innymi pamiątkami poprzedniej epoki.

Oczywiście to nie jest wina polityków, ale raczej wyborców, którzy prawie jednogłośnie opowiedzieli się za lokalnymi przedstawicielstwami partii politycznych. Mam nadzieję, że z czasem dojrzejemy jako społeczeństwo, zmniejszymy liczbę radnych (żeby głosowało się na osobę, a nie na pierwszego na liście ulubionej partii), a przede wszystkim zainteresujemy się tym, co się dzieje w najbliższej okolicy.