Archiwa kategorii: Obserwacje

Żegnaj Poczto Polska

Wizyta na poczcie. Sobota, nie spodziewałem się pustki. Otwarte dwa okienka do obsługi wydań paczek awizowanych. 50 numerków do odczekania. Na 25 numerków schodzi pół godziny, nawet pomimo tego że połowa numerków jest pomijanych z racji braku właściciela. Do pomocy zgłasza sie pani z informacji, powodując jeszcze większy chaos; zamiast usiąść w kolejnym okienku i obsługiwać numerki poprzez system, to tylko krzyczy „następny w kolejce!”, ludzie sami sie organizują szukając kto jest następny, wyświetlacze pokazują numerki dawno obsłużone, panie w okienkach musza przejść po kolei przez wszystkie obsłużone co trwa strasznie długo, ludzie się wkurzają bo siedzieli daleko patrząc na wyświetlacze i nie słyszeli ze ktoś paszczą wzywa ich numer… 

Niektórych paczek dwie panie wspólnie potrafią szukać prawie 10 minut, znajdując je w szufladach które juz wcześniej przeglądały. 

Koniec końców dostaję moja paczkę, która w ogóle nie powinna trafić na pocztę, bo spokojnie by sie zmieściła w skrzynce. Tym bardziej ze listonosz już wpychał tam przesyłki, które chyba musiał dociskać kolanem żeby sie skrzynka zamknęła. 

Postanowiłem juz nigdy więcej nie zamawiać nic z dostawą Pocztą Polską. Czasem nie będę miał wyjścia, np. zamawiając coś z Chin, ale majac wybór – tylko paczkomaty lub kurier do pracy. Koszty nie są dużo wyższe, a tą godzinę która dzisiaj bez sensu śledziłem na poczcie mógłbym poświecić na nicnierobienie przed telewizorem. 

Pewnie juz dawno powinienem dojść do takich wniosków, ale zamawiałem PP już tylko takie rzeczy, które na pewno listonosz zostawi w skrzynce, ale jak widać rzeczywistość bywa zaskakująca. 

Niesamowicie mnie dziwi, ze Poczta Polska, firma z olbrzymim doświadczeniem, nie potrafi zorganizować podstawowych rzeczy:

  • odkąd pamietam w placówkach PP są problemy z odnajdywaniem przesyłek – włącznie z kapitulacją po 20 minutach i reakcjach „no nie możemy znaleźć pana przesyłki” i długą przerwą w czasie której nie wiem specjalnie co mam pani powiedzieć (chyba w ten sposób dawała mi znać że mam sobie pójść, bo nie mają mojej przesyłki); opracowanie systemu informującego przynajmniej w której szufladzie jest dana przesyłka nie wymaga gigantycznych nakładów i lat projektowania, realizacji i wdrażania,
  • ekrany dotykowe do wydawania numerków działają tak topornie, że ludzie krzyczą że nie działa, i do tego działają z takim opóźnieniem, że zdesperowani ludzie naduszają po kilka razy (zwłaszcza jak wcześniej naciskali lżej i nie było reakcji), i dostają po kilka numerków, generując puste przebiegi pań w okienkach,
  • w niektórych placówkach niby są osobne numerki do załatwiania rożnych spraw (osobno odbieranie przesyłek awizowanych, wpłaty, nadawanie listów itp), ale efektywnie wszystko można załatwić we wszystkich okienkach, wiec ludzie biorą numerki do wszystkich okienek, załatwiają sprawę tam gdzie mogą najszybciej, a pozostałe maja puste przebiegi,
  • nie wymaga tez geniuszu dynamiczne otwieranie i zamykanie okienek jak robią sie gigantyczne kolejki do któregoś. 

Jesli PP nie rozumie takich kwestii, nie ma pomysłu jak je rozwiązać, to złe wróżę tej instytucji. 

LOTem bliżej

Przy okazji artykułu w Wyborczej odgrzebałem ten wpis z draftów (leżał tam od lipca 2011), żeby mieć do czego linkować.

W kwietniu 2011 leciałem samolotem LOTu z Chicago do Warszawy – lot stał się wówczas „głośny”, bo musieliśmy zrobić przymusowe międzylądowanie na Islandii, żeby wysadzić pijanego polonusa, a później na doczepkę jego kumpla. Ale od początku.

Już stojąc w kolejce po bilet na lotnisku, widok był dosyć żenujący. Całe rodziny ze zwierzętami włącznie, wszyscy obładowani siatami, workami z ceraty jak kiedyś ormianie jadący na Stadion handlować skarpetkami… generalnie można było podziwiać wszystko, co się opisuje o polonusach z Chicago. Średnia wieku grubo powyżej 60tki, ludzie mówiący łamanym polsko-angielskim, co chwila awantury o bzdury itp. No ale odstaliśmy swoje w wielkiej kolejce, dostaliśmy bilety, wsiedliśmy, usiedliśmy, polecieliśmy. Był spokój, poszliśmy spać.

Akcja zaczęła się kilka godzin później, mniej więcej w połowie lotu. W rzędzie pod oknem (jeden rząd przede mną, ja siedziałem dokładnie na samym środku samolotu – siedzenia w układzie 2-3-2), od momentu wylotu pan góral, wraz z zapoznanym już w samolocie towarzyszem podróży, ćwiczył jakiś alkohol wysokoprocentowy, zakupiony na bezcłówce. Po tych kilku godzinach byli już mocno rozgrzani.

Na długich lotach przygaszane jest światło, a jeśli akurat jest na zewnątrz jasno nakazane jest zasłonięcie rolet, żeby ludzie mogli sobie pospać, jeśli mają taką ochotę. Panu góralowi spod okna ta zasada się nie spodobała – stwierdził, że jest dzień, więc ma być jasno, i odsłaniał upracie zasłonkę swoją i tych w najbliższej okolicy, czyli przy siedzeniach za nim i przed nim. Najpierw przyszła jedna stewardessa, zasłoniła, opieprzyła, poszła. Pan odsłonił. Później to samo druga stewardessa i trzecia. W międzyczasie pan krzyczał różne hasła, np. że jemu należy się szacunek, bo on wyemigrował z Polski w latach 70tych i mu było ciężko.

Czwarta stewardessa chciała wziąć ich na sposób – zagadała do tego mniej awanturnego: „Niech pan pogada z kolegą uspokoi go, ja przyniosę kawy, napijecie się panowie.” I ta kawa to był błąd. Kawę pan krewki rozlał przez swoją żywą gestykulację, pan spokojniejszy za to oberwał po twarzy (bo to on trzymał kawy), a pan agresywny i w tym momencie oblany gorącą kawą wkurzył się i poszedł na tournee po samolocie. Nie widziałem co się działo dalej, bo plebs z klasy ekonomicznej nie może widzieć co jest „u tych lepszych” (zasłonki), ale po dłuższej chwili pan wyszedł przejściem po drugiej stronie samolotu, a za nim wianuszek stewardess próbujących namówić go do powrotu na miejsce. Pan dalej realizował swoją agendę walki o dostęp do słońca dla każdego – z przejścia próbował sięgać do okien, co z racji odległości kończyło się waleniem ludzi po głowach. Szefowa stewardess złapała go za ramię, górol się odwinął i stewardessa dostała po twarzy (nie jestem pewien czy celowo, ale fakt jest faktem). W tym momencie personel pokładowy skapitulował i poprosili o pomoc pasażerów.

Do pomocy podbiegło kilku panów siedzących najbliżej – w ~sześciu udało im się położyć go na ziemi, ale pojawił sie problem „co dalej”. Jako że był to stary samolot, miał do pokładowego audio słuchawki starego typu – przypominające stetoskop, z grubej, elastycznej gumy. Pan został związany słuchawkami. Później stewardessy przyniosły jeszcze przedłużacze pasów bezpieczeństwa.

I tak pan sobie leżał, od czasu do czasu rycząc i wierzgając, trzymany przez czterech rosłych chłopa (w mniej osób by go nie utrzymali). Gdzieś w tym momencie kapitan poinformował, że lecimy na lotnisko w Keflaviku (Islandia) wysadzić tego pana – jako że byliśmy idealnie na południe od Keflaviku, mieliśmy jakąś godzinę lotu na miejsce. „Objazd” by na pewno mniej się dłużył, gdyby nie fakt, że skrępowanemu panu puściły zwieracze, i atmosfera zrobiła się w okolicy nieznośna – stewardessy rozdawały chusteczki, żeby zatkać sobie nos.

W końcu dolecieliśmy i czekało nas pół godziny postoju na płycie. W międzyczasie przypomniało mi się, że ten pan zdaję się miał ze sobą psa, co zgłosiłem obsłudze ku rozwadze – później się to potwierdziło, ale pies nie został eksmitowany z pojazdu. Po jakimś czasie przyjechali policjanci lokaln i zgarnęli polonusa. Drugi narąbany pan do tej pory siedział cicho i by mu się upiekło, ale z niewiadomych przyczyn zaczął coś klnąć pod nosem, późnej i nie tylko pod nosem, a gwoździem do trumny stały się bluzgi stanowiące odpowiedź na pytanie stewardessy „Co, może pan też chce wysiąść jak kolega?”

Lżejsi o dwóch pasażerów polecieliśmy w kierunku portu docelowego. Później zaczęły się formalności – spisywanie zeznań, pytania kto w razie czego będzie świadkiem itp, i na dobrą sprawę na tym się wszystko skończyło. Dolecieliśmy do Warszawy z kilkugodzinym opóźnieniem, a pies podróżujący w luku, jak sie kilka miesięcy później z TV dowiedziałem, trafił do psiego hotelu, w którym przynajmniej przez długi czas przebywał, bo właściciel nie pokwapił się go odebrać.

Jeszcze na wspomnienie zasługuje pani, która siedziała obok mnie – przez cały czas komentowała sytuację, na coraz dziwniejsze sposoby:

  1. Najpierw żartowała, że pan tylko chce się przewietrzyć dlatego otwiera wszystkim zasłonki okien.
  2. Jak pan już leżał, stwierdziła że trzymanie go tak na ziemi to zbyt brutalne traktowanie.
  3. Jak się stewardessa spytała czy poda nazwisko, żeby w razie czego być świadkiem, to nie, właśnie dlatego, że pan był źle potraktowany.
  4. Później poczuła się mocna i zaczęła nadawać, żeby tego drugiego, spokojnego, też wysadzić (pomimo że w danym momencie, jak i przez cały czas aż do momentu wysadzania jego kolegi, siedział grzecznie).
  5. Nagle ogarnęło ją objawienie, że co by było, gdyby pasażerowie nie pomogli.

Tak w skrócie wyglądała sytuacja. Rzeczą, która mnie zaszokowała, było to, że kilka osób ze złymi zamiarami jest w stanie kompletnie zdemolować samolot (a gdyby się postarać, to pewnie i doprowadzić do dekompresji) zanim ktokolwiek będzie w stanie cokolwiek zrobić – nie było żadnego „ukrytego pasażera”, żadnego paralizatora, gazu pieprzowego (no dobra, to w zamkniętym środowisku mogę zrozumieć), cała obsługa to kobiety, a nawet po wszystkim nie ma czym szkodnikowi związać rąk – żadnych plastykowych trytytytek, nie mówiąc już o kajdankach.

Życzymy miłego lotu.

Sklepy internetowe do poprawki

Nasz biznes internetowy musi się jeszcze dużo nauczyć. Do tej pory miałem raczej pozytywne wrażenia w kwestii kupowania przez internet, ale mocno się to zmieniło po wczorajszych próbach.

Chciałem zamówić laptopa – niedrogi model, do prac biurowych. Znalazłem coś, co ma niezłe parametry i przy okazji nie wygląda jak deska klozetowa, zacząłem też poszukiwania sklepu, w którym bym chciał go zamówić. Korzystałem z Ceneo, które również do tej pory mnie nie zawodziło. Wybrałem sklep – może nie najtańszy, ale „z renomą” – wydając już trochę większe pieniądze ine chciałem ryzykować. Towar oczywiście dostępny, zamawiam, potwierdzam, dostaję info „proszę przelać pieniądze” co też uczyniłem. Dwie godziny później telefon – no niestety nie mamy pana laptopa i co nam pan zrobi. To znaczy mieli, ale „przed chwilą się sprzedał”. Pieniądze oddadzą jak tylko dojdą na ich konto – tutaj całe szczęście zdążyłem jeszcze anulować przelew.

Drugie podejście. Również „renomowany sklep” – duża sieć sklepów stacjonarnych, reklamują się w TV. Mają towar, klikam zamówienie, z wygody płatność przelewem, wybieram adres dostawy i… błąd. „Wybrany sposób dostawy jest niedostępny”. Zastanawiam się co ja takiego wybrałem trudnego w realizacji, i jakie mam alternatywy – generalnie nie mam żadnej, bo mogę odebrać osobiście w jednym ze sklepów, ale najbliższy jest jakieś 100 km od mojego miejsca zamieszkania. Trudno, idziemy dalej.

Trzecie podejście. Mniejszy sklep, nie znam, ale ma na stronie jak byk „towar dostępny, ilość sztuk w magazynie: 1”. Klikam, za pobraniem, od razu napisałem maila, żeby potwierdzili szybko czy mają na stanie. Pół godziny później odpowiedź „towar który Pan zamówił jest na zamówienie, przewidywany czas oczekiwania to 14 dni, nie posiadamy na stanie tego HP w chwili obecnej.” Na stronie internetowej informacja nagle magicznie zmieniła się na „niedostępny, ilość sztuk 0.” Grzecznie poprosiłem o anulowanie zamówienia i jedziem dalej.

Kolejne kilka podejść było bardzo krótkich: klikam w Ceneo na link do sklepu, tam komunikat „podany adres jest niepoprawny” – szybkie wpisanie kodu laptoka do wyszukiwarki pokazywało, że komputera nie na w ogóle w katalogu sklepu. I tak w przynajmniej pięciu sklepach.

Kolejne podejście, nie wiem już które: wygóglałem sklep, duży, ja nie znałem ale „znajomy znajomego” kupował i nie odradzał, więc czemu nie – tym razem odbiór osobisty w sklepie. Na stronie „dostępne”, ale w „uwagach” jest info „Podany termin jest orientacyjnym czasem realizacji zamówienia, który może się zmienić w zależności od bieżącej dostępności produktu u naszych dostawców” – czyli generalnie „opóźnienie może się zwiększyć lub zmniejszyć”, towaru nie mają na stanie tylko robią refakturowanie. Nadziei wielkiej nie miałem, co potwierdziło się po kilku godzinach – „sorry, ale nie mamy, cholera wie kiedy będzie”.

Właśnie jestem w trakcie oczekiwania na informację ze sklepu, który ma „ponad 10 sztuk” – zobaczymy jak to będzie.

Podsumowując: branża sklepów internetowych ma jeszcze dużo pracy przed sobą, żeby działało to sensownie i nie zrażało ludzi. Rozumiem, że można nie mieć czegoś na stanie, ale w takiej sytuacji oczekują tej informacji przed złożeniem zamówienia, a nie 2 godziny po. Rozumiem, że część firm jest tylko interfejsami do katalogu Action czy innych hurtowników, ale jeśli tak, to trzeba mieć aktualne informacje o dostępności. Bez tego cały ten biznes jest o kant d… potłuc.

Blackberry nie daje mi pisać

20120229-175734.jpg

Od dłuższego czasu mam służbowy telefon Blackberry Torch. Głownie przez niego rozmawiam, ale czasem napiszę też jakiegoś maila albo SMSa. Pomijam kwestię wygody klawiatury ekranowej czy sprzętowej, to kwestia gustu. Jedna kwestia była dla mnie jednak wyjątkowo irytująca. Otóż na BB nie byłem w stanie wpisać niektórych wyrazów – telefon z uporem maniaka zamieniał na przykład „się” na „si”, „też” na „te|” (ten znak na końcu to pionowo kreska, pipe), „że” na „|e” (tu tez pionowa kreska), i kilka innych podobnie. Nie miałem nigdy czasu żeby poszukać o co chodzi – myślałem, ze to jakiś słownik, który sie nauczy że jego poprawki są głupie i nikt ich nie chce, ale nic z tego, nie chciał sobie wybić tego z jeżynowej głowy.

Dziś, mając kilka luźnych godzin jako pasażer samochodu, nie mając specjalnych planów, zacząłem grzebać w telefonie. Grzebiąc po ustawieniach wprowadzania, znalazłem ustawienia autokorekty. Okazało się, że funkcja mająca poprawiać słowa wpisane błędnie albo bez plznaczków, usilnie psuło wyrazy jeszcze bardziej. Ewidentnie panowie z RIM mieli problem z polskimi znakami, bo to właśnie one były zepsute (brakujące albo zmienione na dziwne symbole). Dodatkowo, niektóre wpisy autokorekty były moim zdaniem niepotrzebne, bo miały za zadanie dodawać polskie znaki do słowa „zle” – ale przecież nie tylko jedna kombinacja plznaczków jest poprawna, więc ktoś chcąc wpisać to, którego BB nie przewidziało, miałby takiproblem jak ja z „się”.

Trochę pracy nad korektą autokorekty i już da się żyć. Ciekawe, że narzędzie mające przyspieszać wpisywanie zostało przez producenta zmienione w generator frustracji.

Kto generuje dochód

Tylko 33 proc. respondentów, na pytanie czy polscy przedsiębiorcy dają zatrudnienie większości Polaków, stwierdziło zdecydowanie tak lub raczej tak, a aż 62 proc. zdecydowanie nie lub raczej nie. 5 proc. odpowiedziało nie wiem.

Polacy nie doceniają przedsiębiorców, Rzeczpospolita, 20-02-2012

Czytając powyższe przypomniał mi się wywiad z 2007 roku z Elżbietą Jakubiak, byłą minister, urzędniczką państwową, która wypowiadała ekscentryczne poglądy na temat źródeł dochodu państwa, które to poglądy zacytuję dla potomności:

Jakubiak: U nas uważa się, że biznes tworzy państwo, a urzędnicy państwowi je niszczą, a to oni przygotowują wielką infrastrukturę dla życia dziennikarzy, biznesu. Gdyby nie oni, gdyby nie tacy ludzie jak ja, byłby pan bez numeru dowodu, zameldowania.

Mazurek: Gdyby nie biznes, pani byłaby bez pensji.

Jakubiak: To nieprawda! Wypracowuję ją jako urzędnik państwowy, wydając panu zaświadczeni, by mógł pan prowadzić działalność gospodarczą, przygotowując działkę do inwestycji i tak dalej. W sumie to ja panu pozwalam pracować.

ACTA: Nie o to chodzi

Publicyści i inne mądre głowy tłumaczą o co chodzi w protestach przeciw ACTA. Teorie mają dużą rozpiętość: od buntu pokoleniowego, dla którego ACTA nie ma żadnego znaczenia (Hołdys), przez pragnienie kradzieży muzyki, które jest równie ważne co oddychanie (prof. Janusz Czapiński z UW dla TokFM), aż po sugestie, że protesty są inspirowane przez bossów pirackiego świata (doradca Prezydenta Roman Kuźniar dla RMF FM). Do tego cała plejada socjologów internetu i antropologów komputerów ze swoimi średnio trafionymi tezami. Mało kto pisze z sensem. A media masowe jak widzą sprawę pokazały już wielokrotnie (w skrócie: igrzyska).

Rafał Pawłowski w AntyWebie podzielił świat na Dorosłych i Młodych. Na tych, którzy nie rozumieją Internetu, i na tych, którzy w nim żyją. I coś w tym jest. Widać po transparentach noszonych w czasie protestów jacy ludzie protestują: ci, którzy chłoną Internet, znają memy, tworzą je i powielają. Nie słyszałem jeszcze w mediach masowych informacji o tym, że Internet tworzy, miesza, dodaje śmieszne podpisy – Demotywatory i Kwejk to teraz znaczna część polskiego internetu. W tej chwili swobodnie wycina się kawałki filmów, remiksuje, dodaje alternatywne podpisy – demotywatory, kwejk, a nawet YouTube tym żyje. ACTA może to zabrać. Już teraz u Moniki Olejnik pan Bartłomiej Witucki, koordynator z Business Software Alliance, kwestionuje zasadność stosowania dozwolonego użytku w przypadku mediów cyfrowych.

Ludzie wklejają „nieswoje” fotki na strony, wrzucają zrzuty ekranowe serwisów internetowych na swoją ścianę na Facebooku, robią zdjęcia z zastrzeżonym logo w tle, nagrywają filmy z imprezy, gdzie w tle „nielegalnie” leci muzyka. To wszystko są naruszenia prawa. Czy powinny nimi być? Po podpisaniu ACTA dyskusji już nie ma – prawo ma iść w kierunku zaostrzenia walki o prawa autorskie, a nie rozluźnienia.

Protesty przeciwko ACTA odbyły się w kilku-nastu-dziesięciu miastach. Protestowały dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ludzi. Znalazło się trochę zadymiarzy, jak zawsze. Znalazło się trochę ludzi którzy tam przyszli, bo inni też szli. Bardzo dużo ludzi przyszło tam mając niewielką wiedzę przeciwko czemu protestują. Ale to nie jest problem z nimi. Problem jest z władzami. Nie wiem ilu ludzi musi wyjść na ulicę, żeby rząd przestał nazywać te marsze gówniarskimi wybrykami złodziei. W którymś momencie Premier powinien się zastanowić, zobaczyć jak sprawa wygląda. Dopóki było to kilka stronek z piraconymi obrazkami (oczywiście w myśl ACTA – polskie prawo dopuszcza użycie utworów objętych prawami autorskimi w celach parodystycznych), które zasłoniły treść, można było traktować sytuację z politowaniem. Ale jeśli wygląda się za okno URMu i widzi wielotysięczny tłum (a w Warszawie protesty i tak były w miarę skromne), to powinno się zreflektować i przejść do trybu rozwiązywania kryzysów, a nie dalej udawać że nic się nie dzieje oprócz kilku uczniaków marudzących o możliwość ściągania muzyki za darmo. Jeśli społeczeństwo się myli, to trzeba to społeczeństwu wyjaśnić (a przynajmniej próbować) – tego mi strasznie brakuje w całej historii III RP (patrz na przykład protesty przeciwko wysokiej cenie benzyny – nikt tym biednym ludziom nie powiedział jaki wpływ ma Polska na akcyzę). Ale na tłumaczenia w kwestii ACTA jest już za późno. Efekt kuli śnieżnej sprawił, że na tym momencie już nic się nie da w tej kwestii zrobić – każdy argument będzie zakrzyczany przez protestujących, albo zmanipulowany przez media (vide „Boni przyznaje się do piractwa„). Zwłaszcza, jeśli się wcześniej tych ludzi traktowało się z góry.

Ludzie czują, że dla władzy nic nie znaczą. Tak jak jeden mały poseł jest maszynką do głosowania dla klubu parlamentarnego, jeden-dziesięciu-tysiąc ludzi najwyraźniej też tylko maszynki, tylko do innego głosowania. Jak władza, która pochodzi od narodu (art. 4 Konstytucji RP), może ignorować jego głos? To kolejny zarzut.

O zastrzeżeniach co do sposobu procedowania w sprawie ACTA pisano już wiele, ale te błędy popełnia się dalej. I wszystko wskazuje na to, że błędy będą popełniane dalej. W najbliższym czasie zapisy tej umowy będą tłumaczone społeczeństwu – już po podpisaniu tej umowy. Mam wrażenie, że te tłumaczenie będzie nie dla społeczeństwa, tylko dla samego rządu, żeby wiedzieli nad czym głosują. I jakie mogą być następne kroki – załóżmy, że Tusk decyduje, że ACTA zostanie odrzucone w Sejmie. To by oznaczało głosowanie przeciwko umowie, którą (powiedzmy) sami wynegocjowali (powiedzmy, bo są przecieki, że Polska nie miała nic do powiedzenia w kwestii kształtu umowy, co specjalnie nie dziwi). Kolejny kamyczek do ogródka pt. „nie wiemy co negocjujemy, nie wiemy co oznaczają zapisy, nie wiemy za czym głosujemy, nic nie mówimy społeczeństwu, konsultujemy się tylko z osobami które to popierają”.

W mediach masowych nic się o tym nie napisze, ale sami zainteresowani jak najbardziej. Niejaka Blackbox napisała tekst pokazujący, że ci, którzy najwięcej „piracą” w jak najbardziej szerokim tego słowa znaczeniu, także najwięcej wydają na szeroko pojętą kulturę, także na rzeczy, które początkowo ściągnęli nielegalnie. I podpisuję się pod tym. Sezon współczesnego serialu kosztuje ok. 100 zł. Chyba nikt nie kupi takiego pakietu „w ciemno”. Polska telewizja jest zawsze do tyłu z nowinkami, a Internet chce być na bieżąco. Rozmawiając z kolegą z USA czy czytając 4chana chce się wiedzieć o czym rozmowa, chce się rozumieć aktualne memy, chce się być częścią tego globalnego społeczeństwa.

Wielu „ekspertów” i polityków tłumaczy, że wszystko przez to, że Polacy kiepsko zarabiają więc ich nie stać na korzystanie z płatnej kultury. Pewnie to prawda. Pewnie można to uznać za jakiś rodzaj uzasadnienia. Na pewno nie można przeciwko temu stosować naciąganej analogii „Czy jeśli kogoś nie stać na mercedesa to ma prawo go ukraść?” (bo ściągając film komuś innemu nie ubywa filmów – clou większości teorii „piractwo==kradzież”). Jednak uzasadnianie łamania prawa w ten sposób szkodzi wszystkim. Pokazuje to jak ACTA chce utrwalić aktualne rozwiązania, które mają się nijak do teraźniejszości. Narzeka się na piratów stosując retorykę sprzed 40 lat (Home taping is killing music industry), zamiast spróbować działać tak, żeby wszyscy byli zadowoleni. Jakoś w USA możliwe jest oglądanie filmów i seriali przez Internet za śmieszne pieniądze (a tam porównując liczby zarabia się dużo więcej niż u nas). Ale po co, skoro można gonić za piratami, krzycząc jak dużo traci się na każdej skopiowanej płycie, czego absurd łatwo pokazać – tak jest wygodniej, bo od jednego dużego dystrybutora pirackich plików można wyciągnąć grube miliony (RIAA pozwało rosyjską firmę AllOfMP3.com na 1,65 biliona dolarów – $1.650.000.000.000 – licząc standardowe dla nich $150.000 za każdą udostępnioną piosenkę, taki mają ustalony licznik; dla ilustracji napiszę też, że koalicja 13 firm przemysłu muzycznego próbowała pozwać sieć wymiany plików LimeWire na 75 bilionów dolarów, co stanowi troszkę więcej niż szacowany produkt brutto całego świata w 2011 roku). I nie żeby RIAA nie wyciągało pieniędzy od „płotek”, jak np. 8000 dolarów za podejrzenie udostępnienia 10 piosenek.

Kolejny problem wynika z analiz prawników, którzy podkreślają, że wszystkie (a przynajmniej większość) zastrzeżenia dotyczące ACTA już istnieją w polskim prawie. Nie mówią tylko tego, że prawo się rozwija, i po pierwsze ACTA wskazuje kierunki tego rozwoju (które mi osobiście się nie podobają), a po drugie ogranicza rozwiązania stosowane w krajach sygnatariuszach – nie będzie można stanowić prawa, które stoi w sprzeczności z bardzo szerokimi definicjami ACTA. Podpisanie ACTA spowoduje, że szanse na poprawę sytuacji spadną prawie do zera, o czym napisał też ostatnio Jarek Lipszyc: „ACTA ma na celu nie tylko zabetonowanie istniejącego porządku prawnego, ale też wytyczenie takiej drogi w przyszłość, z której zboczyć nie będzie można.”

Wiele zastrzeżeń pozostawia też forsowany w wielu zapisach ACTA tryb „najpierw rób później przepraszaj” – odszkodowania za niezasadne działanie, zwrot sprzętu itp. Owszem, odszkodowania są fajne i w ogóle, ale ile jest z tym nerwów i czasem nieodwracalnych strat finansowych – ile już firm upadło przez trwające bez końca kontrole ze Skarbówki. Takie zapisy zachęcają do nadużywania tego prawa przez instytucje zarządzające prawami autorskimi.

Motywacji do protestów jest oczywiście jeszcze więcej, ale nie idzie ogarnąć złożoności tego tematu przez jednego małego blogera.

A teraz mała dawka demagogii z mojej strony: co może się stać, jeśli pozwoli się na nadmierne rozpasanie korporacji wydawniczych.

I powtórzę jeszcze raz: nikt nawet nie próbował mnie przekonać, że podpisanie ACTA przyniesie komukolwiek coś dobrego.

ACTA ma na celu nie tylko zabetonowanie istniejącego porządku prawnego, ale też wytyczenie takiej drogi w przyszłość, z której zboczyć nie będzie można.v

Afera z ACTA

Gdzie nie spojrzeć – ACTA i Anonymous. Boję się otworzyć lodówkę. Ktoś gdzieś stwierdził, że podwyżkę VATu społeczeństwo przełknęło, podwyżkę akcyzy na paliwo też, ale jak rząd chce zabrać lolcaty, to wielkie zamieszanie. Tylko czy ten protest ma jakikolwiek sens?

Przez dłuższą chwilę próbowałem znaleźć informacje czemu ACTA jest złem. Bez problemu dotarłem do artykułu Vagli ze wskazówkami dla dziennikarzy o co pytać polityków. Znalazłem tam cały rząd zastrzeżeń dotyczących sposobu procedowania przy opiniowaniu ACTA. Co do samego ACTA na większości stron znalazłem tylko frazesy – że to cenzura, że odbiera prawa, że internauci do więzień i inne tego typu bzdury. Wiedząc jak wyglądają internetowe protesty, od razu zapaliła mi się żaróweczka ostrzegawcza. Zacząłem grzebać dalej. I co? I… w sumie to w kontekście ogólnego krzyku, niewiele.

Czym jest ACTA

ACTA, czyli Anti-Counterfeiting Trade Agreement, to porozumienie kilku państw (aktualnie ACTA podpisało 8 państw, dwa kolejne + Unia Europejska jeszcze się wstrzymały) w kwestii ustalenia standardów walki z towarami podrobionymi, a w ogóle – własnością intelektualną. Wymaga wprowadzenia pewnych rozwiązań prawnych, które powinny wprowadzić państwa-sygnatariusze, a niektóre sugeruje.

Po co podpisywać?

Cóż… nie mam pojęcia. Nigdzie nie widziałem informacji na temat korzyści z podpisania tego aktu. Minister Boni zajmował się jedynie kontrowaniem argumentów przeciwników, natomiast czemu byśmy mieli być zainteresowani dołączeniem do grupy ACTA – nie powiedział. Według zwolenników ACTA, podpisanie tego porozumienia nie spowoduje konieczności wprowadzenia żadnych zmian w polskim prawie. Tylko w takim razie po co to podpisywać, i jak zwolennicy (chyba tylko wydawcy płyt i część artystów) mogą teraz głośno twierdzić, że ta umowa spowoduje podwyższenie standardów ochrony ich własności intelektualnej? Jak coś, co nic nie zmienia, sprawi, że im będzie lepiej?

Czemu nie podpisywać?

Pomijając całą zadymę wokół sprawy, zastrzeżenia prawne co do ACTA dotyczą w większości faktu, że ACTA jest przestarzałe, nie wnosi nic nowego, i tylko utrwala stary system, nie przystający do doby Internetu. Nie trudno dopasować fakty komu taka sytuacja jest na rękę: RIAA czy MPAA (amerykańskie zrzeszenia przemysłu odpowiednio muzycznego i filmowego), zajmujące się w imieniu wielkich korporacji procesowaniem się z piratami, ochoczo podają naciągane wyliczenia pokazujące, że jak ktoś ściągnął płytę, to jest to równoznaczne ze utratą przychodów firmy o cenę płyty, gdyż gdyby jej nie ściągnięto z internetu, to na pewno ta sama osoba by kupiła tą płytę w sklepie. Co więcej, ACTA sankcjonuje wyliczenia wzięte z czapy, sugerując że sądy muszą brać pod uwagę „przedstawionego przez posiadacza praw jakiegokolwiek zgodnego z prawem obliczenia wartości, które może obejmować utracone zyski, wartość towarów lub usług, których dotyczy naruszenie”.

Hołdys czy Kora głośno krzyczą, że bez ACTA będą biedni, ale jakoś nie mają nic na poparcie swoich tez – jedynie stwierdzenia, że ich płyty coraz gorzej się sprzedają, ale może to powinno im dać nieco do zastanowienia w innym kontekście.

Konrad Gliściński z Katedry Prawa Cywilnego UJ napisał ciekawą opinię na temat ACTA, patrząc z punktu widzenia prawnika. Już na samym początku można przeczytać, że już w preambule stosowane są stwierdzenia będące co najmniej nadużyciem, analogicznym do tych stosowanych przez przemysł fonograficzny, sugerujące, że prawa autorskie mają kluczowy wpływ na wzrost gospodarczy, na co nie ma żadnych dowodów.

ACTA samo w sobie nie narzuca żadnych zmian Polsce, gdyż, jak wiele osób zauważyło, nasze prawo autorskie jest bardziej restrykcyjne niż zapisy tej umowy, jednak kreuje kierunki rozwoju prawa, oraz sugeruje kierunki interpretacji sądowej. We wspomnianej wyżej analizie podany jest przykład sugestii, że karane powinno być nagrywanie filmów w kinach. Jest to jedynie sugestia, jednak taka sugestia może być podparciem wyroku sądowego w kwestii dozwolonego użytku (jeśli ACTA sugeruje penalizację takiego zachowania, to wykracza to poza dozwolony użytek). Problemem jest też fakt, że zapisy ACTA chronią w zasadzie wyłącznie koncerny, natomiast nie gwarantują zwykłemu obywatelowi dostępu do dóbr intelektualnych, jak to robi w Polsce np. prawo o dozwolonym użytku. Nie ma równowagi między ochroną a dostępem.

Trzy kwestie z tego porozumienia trzeba podkreślić: odpowiedzialności karnej, domniemania niewinności, oraz ochrony danych osobowych.

W prawie Unii Europejskiej naruszenie dóbr niematerialnych nie powoduje odpowiedzialności karnej, co z kolei jest przewidywane przez ACTA. Brak jest proporcjonalności kary do występku – tutaj warto przywołać przykład podawany w USA w czasie walki o zablokowanie SOPA, pokrewnego aktu: „Za wrzucenie do internetu piosenki Michaela Jacksona dostałbyś 5 lat więzienia – o rok więcej niż człowiek, który przyczynił się do jego śmierci.”

W kwestii domniemania niewinności aż zacytuję cały artykuł Aktu, bo to chyba najlepiej zilustruje problem:

Każda strona przyznaje swoim organom sądowym prawo zastosowania środków tymczasowych bez wysłuchania drugiej strony w stosownych przypadkach, a szczególności, gdy jakakolwiek zwłoka może spowodować dla posiadacza praw szkodę nie do naprawienia lub gdy istnieje możliwe do wykazania niebezpieczeństwo, że dowody zostaną zniszczone (…) Każda Strona przyznaje swoim organom sądowym prawo do podejmowania natychmiastowego działania w odpowiedzi na wniosek o zastosowanie środków tymczasowych

To chyba można pozostawić bez komentarza.

Wymogi w kwestii ujawniania danych osobowych skrytykowało nawet GIODO. ACTA zawiera zapis na mocy którego „posiadacz praw” może zażądać przekazania mu danych osobowych osoby podejrzewanej o naruszenie jego praw własności intelektualnej, włączając w to informacje dotyczące dowolnej osoby zaangażowanej w jakikolwiek aspekt naruszenia lub podejrzewanego naruszenia oraz dotyczące środków produkcji lub kanałów dystrybucji towarów lub usług stanowiących naruszenie lub co do których zachodzi podejrzenie naruszenia, w tym informacje umożliwiające identyfikację osób trzecich, co do których istnieje podejrzenie, że są zaangażowane w produkcję i dystrybucję takich towarów lub usług, oraz identyfikację kanałów dystrybucji tych towarów lub usług – czyli wszystkich i jego babcię też. Bez wyroku. „Przynajmniej dla celów zgromadzenia dowodów”.

ACTA jest dokumentem bardzo ogólnym, nie zawierającym definicji własności intelektualnej. Dotyczy i metki z logo Nike, i leków generycznych. I właśnie przez to nakładanie na siebie przez Państwo ograniczeń, jest złe. Bo przez nieograniczone niczym stwierdzenia odcina się np. akceptację możliwości stosowania leków generycznych (czyli o takim samym składzie jak leki opatentowane, ale bez „metki”) w krajach trzeciego świata. Dodatkowo akty międzynarodowe mają pierwszeństwo przed ustawami.

Jeszcze kilka ciekawostek z ACTA:

  • sugerowane jest niszczenie towaru jako domyślne zachowanie, nawet jeśli wystarczyłoby odprucie metki
  • urzędnicy nie mogą być pociągani do odpowiedzialności za działania w myśl ACTA
  • Polak, który przed polskim sądem przegra sprawę z wielkim koncernem, zatrudniającym za amerykańskie stawki prawnika, będzie musiał zapłacić za tego prawnika

Nie tą drogą?

Największe zastrzeżenia budzi to, w jaki sposób postępowały prace nad ACTA. Prace te były trzymane w tajemnicy od samego początku, czyli roku 2006. Co nieco wyciekło w roku 2008, poprzez WikiLeaks. Wtedy też niektóre, najbardziej kontrowersyjne zapisy, zostały złagodzone (swoją drogą ciekawe co by było, gdyby sprawa nie wyszła na światło dzienne). Negocjacje trwały dalej, i dalej były niejawne. Co więcej, na pytanie organizacji pozarządowych o możliwość konsultacji, dostali odpowiedź odmowną, bo sprawa jest niejawna. Dalej sprawa była przepychana bocznymi drogami – np. informacja o przyjęciu porozumienia przez Radę Unii Europejskiej znalazła się na stronie 43 komunikatu prasowego na temat rolnictwa i rybołówstwa.

W polskim rządzie nie było lepiej – konsultacje między ministerstwami były prowadzone w trybie obiegowym, rozpoczętym na chwilę przed reorganizacją rządu, przez co dokument nie trafił do ministerstw, których w poprzedniej kadencji po prostu nie było.

Aktualnie rząd prze do podpisania dokumentu w Tokio 26 stycznia, pomimo tego, że ACTA zobowiązuje państwa do podpisu do 31 marca 2013 roku. Ale nasz rząd jest na tyle łaskawy, że planuje rozpocząć akcję informacyjną, tyle że po podpisaniu Aktu – tłumaczy się, że ACTA będzie musiała zostać jeszcze ratyfikowana przez Parlament, więc wcale nie jest za późno na tłumaczenie zalet umowy. Mnie ciekawi jednak, że tłumaczenia ze strony ministrów koncentrują się na odpieraniu zarzutów, a nie informowaniu jak konkretnie podpisanie ACTA poprawi sytuację twórców – wręcz przeciwnie, podkreślane jest, że ACTA absolutnie nic nie zmieni.

Podsumowując

Czy ACTA jest złym dokumentem? Tak, bo utrwala stare zasady, przekłada stare ustawodawstwo dotyczące materialnych towarów na „rynek” internetowy, a do czego to prowadzi wszyscy wiedzą. Tak, bo ogranicza swobodę państwa. Tak, bo jest bardzo ogólna, a dotyczy tematu zawierających wiele rzeczy wyjątkowych dla poszczególnych rynków (do jednego worka wrzucane są leki, oprogramowanie, trampki i piosenki). Tak, bo łamie pewne zasady: domniemania niewinności (zajmowanie a priori sprzętu, przekazywanie danych osobowych firmie/osobie skarżącej), równowagi prawnej między odbiorcą a twórcą.

Czy jest to powód do paranoi, że zaraz wszystkich pozamykają za wklejanie lolcatów? Nie.

ALE. Na mocy postanowień ACTA możliwy jest taki oto wyolbrzymiony scenariusz: z sieci BitTorrent ściągasz nowy system Ubuntu (całkiem legalnie – system jest darmowy). Universal Music, widząc ruch na torrentach, uznaje że piracisz, i rozpoczyna działania w myśl ACTA: rekwirują ci cały sprzęt (w myśl art. 12 ACTA), wyciągają dane osobowe o całej rodzinie i znajomych z fejsa (w myśl uogólnienia „dowolnej osoby zaangażowanej w jakikolwiek aspekt (…)” – art. 11 ACTA) i przekazują od razu do Universal (art. 11 ACTA). Przegrywasz, bo na pewno coś znajdą na kompie (chociażby bufor przeglądarki – tutaj szczególnie widać niedostosowanie starych uregulowań do aktualnych czasów, kiedy to żeby obejrzeć cokolwiek w Internecie trzeba to ściągnąć na dysk, czyli – skopiować), musisz zapłacić wyssane dane na podstawie jakiegokolwiek wyliczenia, jakie tylko Universalowi przyjdzie do głowy (art. 9 ACTA), i musisz zapłacić gażę amerykańskiego prawnika, który reprezentował Universal (art.9 pkt 5).

Jakkolwiek jest to przekoloryzowana historyjka, jest możliwa.

Nie jestem prawnikiem. Chciałem po prostu uzyskać kompetentne informacje a nie medialną i fanatyczną papkę. A co konkretnego znalazłem – przepisałem dla potomności. Jeśli w jakimkolwiek miejscu się mylę, proszę o informacje, poprawię.

Edit:

Linki

Chwila polemiki

Draft tego wpisu leżał sobie przez kilka miesięcy, w międzyczasie mi się odechciało go kończyć, ale jako że był prawie skończony, dopisałem kilka zdań i wrzucam – co ma się kurzyć.

Może ktoś powiedzieć, że mi się nudzi, ale stwierdziłem, że tak dla sportu, poodbijam piłeczkę z Ziemkiewiczem, i skomentuję jego ostatni felieton pt. „Młodzi-wykształceni mają przerąbane„, dotyczący m. in. kwestii KDT, która mnie irytuje na poziomie porównywalnym chyba tylko z Wojnami Krzyżowymi.

Rok temu wielu moich kolegów po piórze dało się zwieść argumentowi, że „prawo musi być szanowane” i po frajersku chwaliło panią Gronkiewicz-Waltz za urządzony „handlarzom” pogrom. Ja pisałem wtedy, że gdyby zarząd miasta kierował się interesem społecznym, mógł i powinien odczekać z opróżnieniem hali, aż kupcy otworzą nową.

No cóż, podziwiam wiarę pana Ziemkiewicza, że mając więcej czasu „kupcy” (sziwan, specjalnie dla Ciebie, „kupcy” w cudzysłowach 😉 ) zrobiliby cokolwiek. Datę końcową umowy znali w momencie tejże umowy podpisywania. Że nie zostanie przedłużona, wiadomo było na kilka miesięcy przed końcem jej trwania. Umowa skończyła się z końcem roku 2009. Eksmisja nastąpiła w lipcu. Mieli więc co najmniej rok czasu na podjęcie działań – a tymczasem ich działania ograniczyły się do wysuwania niczym nie uzasadnionych żądań przekazania im działki w centrum miasta na preferencyjnych warunkach, z pominięciem jakichkolwiek procedur.

Warto też pamiętać, że już poprzednia umowa ze spółką KDT, którą podpisał Lech Kaczyński, była wymęczona, bo już wtedy wstępnie planowano jej nie przedłużać.

Pani prezydent uzasadniała pośpiech w oczyszczaniu terenu koniecznością budowy II linii metra. Po roku i dwóch miesiącach budowa II linii metra ograniczyła się do zrobienia, z wielką pompą i przed kamerami, kilku dziur o średnicy circa 5 cm, celem pobrania próbek gruntu. I to na odległym od KDT o kilometr Rondzie Daszyńskiego. I to dopiero przed kilkoma tygodniami.

Tak… Bo handlarzy trzeba było poprosić o wyniesienie się w momencie, kiedy pod halę podjadą buldożery gotowe do pracy. I oczywiście prace będą prowadzone punktowo, zaczną przy Rondzie Daszyńskiego i prace w innych miejscach będą rozpoczęte, jak dojdzie do nich wykop. No i oczywiście umowa byłaby podpisywana w odstępach tygodniowych – bo przecież na dwa lata nikt by nie podpisał z powodów oczywistych.

Kto zyskał na tej awanturze? Na pewno nie abstrakcyjnie pojmowane „prawo”, bo sąd uznał potem, że jakkolwiek tytuł kupców do zajmowania obiektu wygasł, usunięcia ich dokonano w sposób bezprawny, a agencja ochrony „Zubrzycki”, którą posłużyła się pani prezydent, miała nawet z tego tytułu kłopoty z koncesją.

Sprawa działań agencji ochrony jest rzeczą osobną – jeśli popełnili błędy przy działaniu, to powinni ponieść karę. Aczkolwiek jeśli powodem odebrania koncesji (które nb. dalej nie jest pewne, bo procedura odwoławcza ciągle trwa) ma być stwierdzenie ludzi z KDT, że „zostali pobici”, to mam poważne wątpliwości, czy może to być podstawą. Oczywiście, jest kwestia skali zachowań ochroniarzy, ale każdy kto widział scenki spod KDT widział, że sytuacja nie wyglądała tak, że handlarze stali grzecznie a ochroniarze przyszli i ich spałowali.

Natomiast wyroku w kwestii bezprawności usunięcia handlarzy szukałem długo, ale nie znalazłem. Z drugiej strony, był wyrok sądu w sprawie zezwolenia na eksmisję, na podstawie którego jej dokonano.

Na pewno nie „przestrzeń miejska”, bo przez większość tego roku hala stała tak samo jak dotąd, tylko pusta i odrapana

Tu wystarczyła odrobina dobrej woli, żeby zauważyć, że przez większość tego czasu trwały poszukiwania kupca na strukturę hali.

(wieżę Eiffla zbudowano w 12 miesięcy, pani Gronkiewicz-Waltz potrzebowała niewiele mniej, żeby rozebrać blaszany barak o dość lekkiej konstrukcji),

Ciężko to komentować. Jeśli pan Ziemkiewicz chce porównywać, to niech porówna, ile trwało budowanie wieży Eiffla, a ile faktyczny czas rozbiórki hali, bo tutaj, jak wspomniałem wcześniej, dochodziło wiele dodatkowych kwestii, nie tylko bieganie panów z palnikami.

a teraz straszy tam równie piękny płot.

Pewnie inny prezydent by już zdążył tam postawić Krzywą Wieżę, a dookoła niej – Wiszące Ogrody.

Trochę zyskała sama pani prezydent, bo dla naszej obrazowanszcziny „handlarz”, „prywaciarz”, noszący białe skarpety do czarnych mokasynów i mający kupę pieniędzy, które po sprawiedliwości powinni mieć raczej inteligenci, jest postacią równie znienawidzoną jak „wsiór”.

Zaiste, w ciekawych kręgach się pan Ziemkiewicz obraca.

Spektakularne rozpędzenie dorobkiewiczów bardzo czytelnikom Michnika przypadło do serca.

A teraz pojechanie po stereotypach, wytwarzanych głównie w umysłach anty-gazwybowców.

Ale przede wszystkim zyskały na tym okoliczne mnogie galerie handlowe, którym KDT robiło straszną konkurencję, sprzedając towary w najgorszym wypadku równie badziewne, a często lepsze, o połowę taniej.

Pan Ziemkiewicz chyba nigdy nie był w tej hali. Owszem, były tam rzeczy tanie, ale, jak by to delikatnie powiedzieć… dla specyficznego grona odbiorców. Takich bardziej różowych i bardziej tlenionych niż średnia społeczeństwa. Pozostałe rzeczy były po pierwsze drogie, po drugie „na jedno kopyto” – na każdym stoisku tego samego typu 90% asortymentu się powtarzało.

Fakt, że miasto robiło wszystko, aby kupców podzielić, że oferowało im różne korzystne lokalizacje, ale pod warunkiem, że małe sklepiki pozwolą się rozsypać po dużej przestrzeni, upewnił mnie − i nadal jestem o tym przekonany − że pani prezydent, z sobie wiadomych powodów, działała w interesie tego właśnie lobby.

Pan Ziemkiewicz ma swoje wizje na różne tematy, jak nie przymierzając Kaczyński. A że wizje mogą się rozbiegać z rzeczywistością to zupełnie inna sprawa. Bo czy na zdrowy rozum łatwo jest zaproponować gigantyczne miejsce w dobrej lokalizacji, do tego na preferencyjnych warunkach właśnie dla tej grupy ludzi? Przecież to jawny żart z prawa!

Tak należy tłumaczyć fenomen, że w kraju, gdzie prawo i jego wyroki wszystkim wiszą, w mieście, które latami nie jest w stanie wyegzekwować rzeczy najprostszych, nagle pani prezydent uparła się wyegzekwować jeden wyrok sądu już, natychmiast, prawem i lewem. I to akurat ten, z egzekucją którego można było bez żadnego problemu rok poczekać. Tylko że tu właśnie były określone, szmalowne siły, którym na załatwieniu sprawy zależało.

I znowu kwestia „można było rok poczekać”. W ogóle co to za pomysł, żeby tych ludzi tylko utwierdzać w przekonaniu, że mogą sobie wbrew prawu zajmować publiczny teren? I czemu rok? Rok później sytuacja by wyglądała dokładnie tak samo – handlarze z KDT bez nowej hali, metro coraz bliżej, wielka afera. Do tego, jak sam pan Ziemkiewicz zauważył, proces rozbiórki hali trwa, więc trzeba go przygotować wcześniej – do roku Ziemkiewicza, trzeba by dodać kolejny rok, zanim można by było cokolwiek w tym miejscu zrobić.

Nie chce mi się już powtarzać, że kraje zachodnie robią co mogą, aby właśnie wspierać „prywaciarzy”, aby zachęcać drobnych kupców do grupowania się we wspólnych przedsięwzięciach typu KDT.

W ten sposób tworzy się pewna konkurencja dla wielkich, sieciowych hipermarketów. Ale tam władza kieruje się dobrem społecznym. U nas jest swoistym zakładem usługowym, w którym kto ma kasę, może zamówić korzystne dla siebie rozwiązania. W kraju, gdzie można dać w łapę prokuratorowi czy inspektorowi skarbowemu, aby pod naprędce zmyślonymi, absurdalnymi zarzutami doprowadził firmę konkurenta do upadku, nic dziwić nie powinno.

Promować to można legalne interesy, które faktycznie pozytywnie wpływają na gospodarkę. Trzeba promować postępowanie zgodnie z prawem, zgodnie z zasadami, które obowiązują wszystkich. Jak można promować ludzi, którzy chcą wymusić siłą preferencyjne warunki, lepsze niż inni?

Ale przypominam o sprawie, by wydobyć inny jej aspekt. Otóż jako swego czasu częsty klient w KDT obserwowałem jego zdecydowaną proplatformerskość. Podczas wyborów w większości boksów wywieszone były plakaty PO, a w czasie wyborów samorządowych − samej pani Gronkiewicz-Waltz. Partia Tuska wydawała się naiwnym kupcom partią liberalną, promującą właśnie takich jak oni drobnych przedsiębiorców, dorabiających się mozolnie i od niczego, zamiast, jak każdy porządny członek „wysokorozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego” siedzieć w kącie i czekać na zasiłek. Niestety, za naiwność się płaci.

No cóż, wielu przejechało się na platformie, ale ciężko uznać to za punkt w obronie KDTowców.

I to mi się kojarzy z innym „wojskiem” Platformy, propagandowo bardzo przez nią hołubionym i zajadle walczącym za nią na fejsbukach i forach internetowych, a od czasu do czasu na ulicy i, last but not least, przy wyborczych urnach: o „młodych, wykształconych i z dużych miast”.

Jak widać w sondażach, ci najmłodsi wyborcy mają zamiar głosować na PiS. Na forach bronią Kaczyńskiego równie „zajadle” jak inni Tuska. Kula w płot.

„Z badań Instytutu Pracy i Polityki Socjalnej wynika, że rzesza bezrobotnych absolwentów w latach 2011 – 2015 może przekroczyć nawet 3 miliony” − cytuję za „Dziennikiem. Gazetą Prawną”. Taki efekt da prawdopodobnie wejście na rynek pracy 2 milionów obecnych studentów i uczniów. Obecnie stopa bezrobocia wśród młodzieży wynosi – według tego samego źródła – 25 proc., czyli jest ponad dwa razy większa niż bezrobocie w ogóle, i jedna z najwyższych w UE.

Czy może być inaczej? Kto uważnie obserwuje państwo Tuska i jego priorytety wie od dawna, że to logiczna konsekwencja przyjętych założeń. Jeśli się kieruje przede wszystkim interesem zorganizowanych sitw i lobbies, korporacyjnych zarządców i establishmentów, to młodzi muszą ponieść konsekwencje. Podobnie, jak drobni przedsiębiorcy muszą ponieść konsekwencje, gdy władza wysługuje się wielkim korporacjom. A że ta władza tak właśnie postępuje, pisze o tym od miesięcy i ja, i wielu innych, i jak na razie, niestety, jest to wołanie na puszczy. Najwyraźniej młodzi muszą dopiero dostać w de, jak warszawscy kupcy, żeby zacząć myśleć. Na przykład o tym, kto będzie musiał spłacać te wszystkie gigantyczne długi, które Tusk zaciąga na prawo i lewo, aby zapewnić sobie zadowolenie wyborców „żyjących tu i teraz”.

Łojezu, a to to już ciężko komentować. Paranoidalne pitolenie o złym rządzie na usługach wielkich korporacji. Żeby widzieć problem w gigantycznych długach nie trzeba wcale mieć takich paranoidalnych wizji, nie trzeba posiłkować się retoryką anty-establishmentowych hipisów z lat 70-tych. Czy bezrobocie wśród grupy określanej jako „absolwenci” jest duże? Jest, bardzo. Czy można powiedzieć z czystym sumieniem „to w całości wina rządu”? NIE! Chyba że za winę rządu uzna się niezrobienie wystarczającej ilości miejsc pracy (śmiech na sali), niewystarczające ułatwienia w zakładaniu firm (bez jaj, jakoś ludzie sobie radzą mimo wszystko – i nie, nie twierdzę że nic nie trzeba w tej kwestii robić), czy też niepokierowanie odpowiednio losem młodych ludzi (takoż śmiech – ale trochę smutny śmiech, bo może to by było jednak potrzebne…)

Anegdotka na koniec mi się przypomniała (…)

Tu pan Ziemkiewicz zupełnie już odszedł od meritum sprawy. Połączył w jednym artykule legalność akcji przeciw straganiarzom z KDT z wiarą w chęci i możliwości Platformy ku zmianom na lepsze dla elektoratu. Nie komentuję, bo nie widzę związku z tematem przewodnim, a także dlatego, że pan Ziemkiewicz robi to w wyjątkowo żenujący sposób – zamiast powiedzieć w czym jest problem, rzuca inwektywy. Ale czegoś innego się nie spodziewałem.

U Poczty Polskiej bez zmian

Kolejne awizo – paczka z Hong Kongu. Kupowanie od nich z wysyłką kurierską jest bez sensu – za drogo. Po grudniowych przejściach miałem nadzieję, że 40-60-osobowe kolejki to efekt świąteczny, który się już skończył. Niestety nie. Znowu na bileciku wyskoczyła radosna liczba osób oczekujących: 45; z moich obserwacji wynika, że to jakaś godzina czekania w kolejce. Temat jest nie do przeskoczenia – nie mogę zamówić kurierem do pracy, nie mam też jak odebrać, jak łaskawie odwiedza mnie listonosz (bo jak znaczna większość Polaków, jestem w tych godzinach w pracy). A godzina czasu jest dla mnie dużą stratą – czy to odjęta z godzin pracy, czy z odpoczynku.

Z czasów studenckich pamiętam, że osoba roznosząca ulotki zarabiała wtedy jakieś 8 zł za godzinę. Nie chce ktoś założyć interesu oferującego staczy w kolejce na poczcie? Dychę mogę zapłacić.

W kinie bywam dosyć regularnie Może nie jest…

W kinie bywam dosyć regularnie. Może nie jest to raz w tygodniu, ale też nie raz na rok. Wczoraj byłem po raz kolejny, i wyjście to skłoniło mnie do pewnej refleksji – nie na temat filmu (Czarny Łabędź jest super, tak na marginesie), ale na temat współobywateli w kinie.

Ostatnie dwa filmy, na których byłem (i po części trzecie wyjście – musical) miały dosyć specyficzną widownię – „Jak zostać królem” i „Czarny Łabędź” to nie są filmy dla masówki, w stylu „Chyba może jednak jutro na pewno” czy „Jak się pozbyć rozstępów” (pomimo że „Jak zostać królem” był w Polsce reklamowany jako film, który „rozbawi do łez”). Większość ludzi wchodzących do sali kinowej była w wieku konkretniejszym (>30), zapewne świadomych tego, na jaki film idą. Mi osobiście to się spodobało – że nie będzie gadania, popcornu i głupkowatego śmiechu. Oj jak się myliłem… Ale to tylko część problemów i ciekawych obserwacji.

Cokolwiek by mówić o szeroko określonej „młodzieży”, oni przynajmniej wiedzą jak wyłączyć/wyciszyć telefon (czy to robią to inna kwestia). Natomiast w kinie pani siedząca obok mnie przez pierwsze 5 minut filmu walczyła z komórką, która wydawała dziwne odgłosy – nie wiem czy ktoś do niej aktualnie dzwonił, czy pani wciskała co nie trzeba, efekt był irytujący. Inna pani trzymała komórkę cały czas w ręku, co jakiś czas świecąc po oczach jak ktoś dzwonił, a przez ostatnie 20 minut sprawdzając co chwilę aktualną godzinę (pewnie ostatni autobus odjeżdżał).

Chichoty czy głośne wybuchy śmiechu to nie jest wyłącznie domena rozbawionego towarzystwa karków i wydekoltowanych blondynek – grupa wytapirowanych pań w wieku lat około pięćdziesięciu potrafi być równie męczące. Rozkoszna grupka wchodzi w ostatnim momencie, wydziera się, rozrzuca popcorn i ogólnie zajmuje otoczenie swoją zbiorową osobą.

Oglądanie konkretnie „Czarnego Łabędzia” ukazało rzecz międzypokoleniową. W filmie jest kilka scen erotycznych – homoerotycznych, heteroerotycznych, autoerotycznych – i przy większości z nich słychać było głupie chichoty, dobiegające zarówno od państwa po 40-tce siedzących obok, jak i grupy późnomłodzieżowej, której lokalizację poznała cała sala po głośnych rykach jeszcze przed rozpoczęciem seansu. Ciekawy fakt, że wspólnota pokolenia >40 i <25 to kiepskie przyjmowanie kwestii seksualnych.

Drobne rzeczy jak np. to, że niby schludny pan roztacza woń parszywą, już nawet pomijam, bo to nie jest ani wyjątkowe dla miejsca, ani dla grupy wiekowej. Kultura popcornu też już nie wzbudza we mnie ekscytacji – najwyraźniej statystyczny człowiek nie jest w stanie wytrzymać bez kłapania paszczą 1,5h, takoż bez wypicia 1L napoju gazowanego (1L to średni napój według norm kinowych). A, no i tutaj jeszcze jedna rzecz – na filmach z młodszą widownią jest mniej biegania w trakcie filmu do toalety.

Na zakończenie – rozmowa (B)lond wydekoltowanej paniusi ze swoim (K)arkiem:

(B) I jak, podobało ci się? Bo mi bardzo!

(K) E tam, nuda. Połowę przespałem.

Ciekawe po co na ten film poszli – może ten film też jakoś mądrze u nas reklamowali.