Wszystkie wpisy, których autorem jest Leszek Krupiński

Zmagania

Ostatnimi dniami w radio, na różnych stacjach, słyszałem na końcu informacji o Amy Winehouse „Winehouse od lat zmagała się z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków”. W jaki sposób ona się zmagała? Z tego co można było zauważyć, to co najwyżej zmagała się z ich brakiem i koniecznością wykonania telefonu po zaopatrzenie.

Internet w telewizorze

Poczułem, że żyję w XXI wieku, jak się okazało, że przewidziałem za mało gniazdek ethernetowych w miejscu, gdzie stoi telewizor. Planowałem tylko dla komputera MediaCenter, a tymczasem jeszcze doszło PS2, Blu-Ray, a przede wszystkim – telewizor. Uważałem to za niegroźne dziwactwo, te całe „widgety” w telewizorze – no niby fajnie mieć YouTube (modne są ostatnio YouTube Parties – więc taka opcja jest w sam raz). Z drugiej strony, wpisywanie czegokolwiek bez normalnej klawiatury, jedynie stukając pilotem tak, jak kilka lat temu stukało się SMSy, to mordęga (okazało się też, że z niewiadomych przyczyn w telewizorze nie wyszukują się niektóre filmy, które bez problemu znajduję przez komputer). No i jak wspomniałem, mam podpięty komputer MediaCenter, więc Internet w telewizorze służył jedynie do aktualizacji jego oprogramowania.

Razem z którąś aktualizacją softu telewizora przyszło kilka „łidżetów”, które – to mnie zaskoczyło – okazały się przydatne. Były to programiki do puszczania filmów dostępnych w Internecie – Ipla i pseudo-VOD TVP (pseudo, bo z VOD ma to tyle samo wspólnego co YouTube – ot, filmiki które można oglądać on-line).

Oglądałem sobie jedną z polskich produkcji serialowych, ściągając ją z Internetu, aż doszedłem do końca pierwszej serii (nie, nie było to „M jak Miłość”). Byłem na głodzie, na torrentach prawie żadnych źródeł, i z ciekawości zerknąłem na „VOD.TVP” – i znalazłem tam mój serial, dostępny natychmiast, i to w dużo lepszej jakości niż to, co było na torrentach. Tak więc – do czegoś może się ten Internet w telewizorze przydać, a gdyby jeszcze była jakaś ludzka klawiatura do tego…

Niby sci-fi, ale nie sci-fi

Wybierałem się na film Monsters (przetłumaczony na nasze jako „Strefa X”) z przeświadczeniem, że będzie to film o stworzeniach z kosmosu, ale zrobiony ze smakiem, bez ciągłego rozkawałkowywania biednych ludzi. W tej kwestii się nie zawiodłem. Cały film oglądało się przyjemnie, ale na koniec, po chwili zastanowienia, jednak dużo mi w filmie brakowało.

Dopiero po wyjściu z kina zauważyłem napisy na plakatach reklamujących ten film jako coś w stylu „romansu, ale są kosmici, więc nawet facetowi się spodoba”. Może gdybym zobaczył ten napis przed wejściem do sali bym miał nieco inne oczekiwania, ale tak się stało, że go nie zauważyłem, więc było jak było.

Film moim zdaniem ogląda się świetnie. Wspaniałe plenery, super klimat. Więc w czym problem? Ano problem z tym, że kosmici to jedynie tło. I to tło bardzo słabo wpływające na fabułę, która jest taka: przypadkowa para ludzi musi wydostać się ze „Strefy”, poddanemu kwarantannie sporemu wycinkowi Meksyku, gdzie rozbiła się sonda NASA, przywożąca na Ziemię obce formy życia. Strefa została przedstawiona bardzo ciekawie, tylko po obejrzeniu filmu pomyślałem sobie – a gdyby zamienić Meksyk na Zimbabwe, a kosmitów na dzikie słonie, czy cokolwiek by to zmieniło? Absolutnie nie! Tak samo bohaterowie by się przedzierali przez dżunglę, uciekali przed dzikimi stworami, i tak samo na koniec filmu by nie było wiadomo o co w sumie z tymi zwierzakami chodziło.

Film obejrzałem z przyjemnością. Na pewno przynajmniej raz go jeszcze obejrzę – dla plenerów, dla klimatu, ale definitywnie nie dla fabuły, która jest prosta jak drut, i wymęczona do granic możliwości. Niestety jest tak jak napisano na plakacie – romans z kosmitami w tle. Momentami film przypominał mi „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” – tam też kosmitów prawie nie widać, ale „czuć” przez cały czas. Tylko że w „Bliskich spotkaniach” jednak głównie o tych kosmitów chodziło, a tutaj głównym problemem jest „kiedy on ją w końcu pocałuje”. Szkoda, bo wątek tych biednych kosmitów w ogóle nie został rozwinięty.

Repost z Filmastera.

Chwila polemiki

Draft tego wpisu leżał sobie przez kilka miesięcy, w międzyczasie mi się odechciało go kończyć, ale jako że był prawie skończony, dopisałem kilka zdań i wrzucam – co ma się kurzyć.

Może ktoś powiedzieć, że mi się nudzi, ale stwierdziłem, że tak dla sportu, poodbijam piłeczkę z Ziemkiewiczem, i skomentuję jego ostatni felieton pt. „Młodzi-wykształceni mają przerąbane„, dotyczący m. in. kwestii KDT, która mnie irytuje na poziomie porównywalnym chyba tylko z Wojnami Krzyżowymi.

Rok temu wielu moich kolegów po piórze dało się zwieść argumentowi, że „prawo musi być szanowane” i po frajersku chwaliło panią Gronkiewicz-Waltz za urządzony „handlarzom” pogrom. Ja pisałem wtedy, że gdyby zarząd miasta kierował się interesem społecznym, mógł i powinien odczekać z opróżnieniem hali, aż kupcy otworzą nową.

No cóż, podziwiam wiarę pana Ziemkiewicza, że mając więcej czasu „kupcy” (sziwan, specjalnie dla Ciebie, „kupcy” w cudzysłowach 😉 ) zrobiliby cokolwiek. Datę końcową umowy znali w momencie tejże umowy podpisywania. Że nie zostanie przedłużona, wiadomo było na kilka miesięcy przed końcem jej trwania. Umowa skończyła się z końcem roku 2009. Eksmisja nastąpiła w lipcu. Mieli więc co najmniej rok czasu na podjęcie działań – a tymczasem ich działania ograniczyły się do wysuwania niczym nie uzasadnionych żądań przekazania im działki w centrum miasta na preferencyjnych warunkach, z pominięciem jakichkolwiek procedur.

Warto też pamiętać, że już poprzednia umowa ze spółką KDT, którą podpisał Lech Kaczyński, była wymęczona, bo już wtedy wstępnie planowano jej nie przedłużać.

Pani prezydent uzasadniała pośpiech w oczyszczaniu terenu koniecznością budowy II linii metra. Po roku i dwóch miesiącach budowa II linii metra ograniczyła się do zrobienia, z wielką pompą i przed kamerami, kilku dziur o średnicy circa 5 cm, celem pobrania próbek gruntu. I to na odległym od KDT o kilometr Rondzie Daszyńskiego. I to dopiero przed kilkoma tygodniami.

Tak… Bo handlarzy trzeba było poprosić o wyniesienie się w momencie, kiedy pod halę podjadą buldożery gotowe do pracy. I oczywiście prace będą prowadzone punktowo, zaczną przy Rondzie Daszyńskiego i prace w innych miejscach będą rozpoczęte, jak dojdzie do nich wykop. No i oczywiście umowa byłaby podpisywana w odstępach tygodniowych – bo przecież na dwa lata nikt by nie podpisał z powodów oczywistych.

Kto zyskał na tej awanturze? Na pewno nie abstrakcyjnie pojmowane „prawo”, bo sąd uznał potem, że jakkolwiek tytuł kupców do zajmowania obiektu wygasł, usunięcia ich dokonano w sposób bezprawny, a agencja ochrony „Zubrzycki”, którą posłużyła się pani prezydent, miała nawet z tego tytułu kłopoty z koncesją.

Sprawa działań agencji ochrony jest rzeczą osobną – jeśli popełnili błędy przy działaniu, to powinni ponieść karę. Aczkolwiek jeśli powodem odebrania koncesji (które nb. dalej nie jest pewne, bo procedura odwoławcza ciągle trwa) ma być stwierdzenie ludzi z KDT, że „zostali pobici”, to mam poważne wątpliwości, czy może to być podstawą. Oczywiście, jest kwestia skali zachowań ochroniarzy, ale każdy kto widział scenki spod KDT widział, że sytuacja nie wyglądała tak, że handlarze stali grzecznie a ochroniarze przyszli i ich spałowali.

Natomiast wyroku w kwestii bezprawności usunięcia handlarzy szukałem długo, ale nie znalazłem. Z drugiej strony, był wyrok sądu w sprawie zezwolenia na eksmisję, na podstawie którego jej dokonano.

Na pewno nie „przestrzeń miejska”, bo przez większość tego roku hala stała tak samo jak dotąd, tylko pusta i odrapana

Tu wystarczyła odrobina dobrej woli, żeby zauważyć, że przez większość tego czasu trwały poszukiwania kupca na strukturę hali.

(wieżę Eiffla zbudowano w 12 miesięcy, pani Gronkiewicz-Waltz potrzebowała niewiele mniej, żeby rozebrać blaszany barak o dość lekkiej konstrukcji),

Ciężko to komentować. Jeśli pan Ziemkiewicz chce porównywać, to niech porówna, ile trwało budowanie wieży Eiffla, a ile faktyczny czas rozbiórki hali, bo tutaj, jak wspomniałem wcześniej, dochodziło wiele dodatkowych kwestii, nie tylko bieganie panów z palnikami.

a teraz straszy tam równie piękny płot.

Pewnie inny prezydent by już zdążył tam postawić Krzywą Wieżę, a dookoła niej – Wiszące Ogrody.

Trochę zyskała sama pani prezydent, bo dla naszej obrazowanszcziny „handlarz”, „prywaciarz”, noszący białe skarpety do czarnych mokasynów i mający kupę pieniędzy, które po sprawiedliwości powinni mieć raczej inteligenci, jest postacią równie znienawidzoną jak „wsiór”.

Zaiste, w ciekawych kręgach się pan Ziemkiewicz obraca.

Spektakularne rozpędzenie dorobkiewiczów bardzo czytelnikom Michnika przypadło do serca.

A teraz pojechanie po stereotypach, wytwarzanych głównie w umysłach anty-gazwybowców.

Ale przede wszystkim zyskały na tym okoliczne mnogie galerie handlowe, którym KDT robiło straszną konkurencję, sprzedając towary w najgorszym wypadku równie badziewne, a często lepsze, o połowę taniej.

Pan Ziemkiewicz chyba nigdy nie był w tej hali. Owszem, były tam rzeczy tanie, ale, jak by to delikatnie powiedzieć… dla specyficznego grona odbiorców. Takich bardziej różowych i bardziej tlenionych niż średnia społeczeństwa. Pozostałe rzeczy były po pierwsze drogie, po drugie „na jedno kopyto” – na każdym stoisku tego samego typu 90% asortymentu się powtarzało.

Fakt, że miasto robiło wszystko, aby kupców podzielić, że oferowało im różne korzystne lokalizacje, ale pod warunkiem, że małe sklepiki pozwolą się rozsypać po dużej przestrzeni, upewnił mnie − i nadal jestem o tym przekonany − że pani prezydent, z sobie wiadomych powodów, działała w interesie tego właśnie lobby.

Pan Ziemkiewicz ma swoje wizje na różne tematy, jak nie przymierzając Kaczyński. A że wizje mogą się rozbiegać z rzeczywistością to zupełnie inna sprawa. Bo czy na zdrowy rozum łatwo jest zaproponować gigantyczne miejsce w dobrej lokalizacji, do tego na preferencyjnych warunkach właśnie dla tej grupy ludzi? Przecież to jawny żart z prawa!

Tak należy tłumaczyć fenomen, że w kraju, gdzie prawo i jego wyroki wszystkim wiszą, w mieście, które latami nie jest w stanie wyegzekwować rzeczy najprostszych, nagle pani prezydent uparła się wyegzekwować jeden wyrok sądu już, natychmiast, prawem i lewem. I to akurat ten, z egzekucją którego można było bez żadnego problemu rok poczekać. Tylko że tu właśnie były określone, szmalowne siły, którym na załatwieniu sprawy zależało.

I znowu kwestia „można było rok poczekać”. W ogóle co to za pomysł, żeby tych ludzi tylko utwierdzać w przekonaniu, że mogą sobie wbrew prawu zajmować publiczny teren? I czemu rok? Rok później sytuacja by wyglądała dokładnie tak samo – handlarze z KDT bez nowej hali, metro coraz bliżej, wielka afera. Do tego, jak sam pan Ziemkiewicz zauważył, proces rozbiórki hali trwa, więc trzeba go przygotować wcześniej – do roku Ziemkiewicza, trzeba by dodać kolejny rok, zanim można by było cokolwiek w tym miejscu zrobić.

Nie chce mi się już powtarzać, że kraje zachodnie robią co mogą, aby właśnie wspierać „prywaciarzy”, aby zachęcać drobnych kupców do grupowania się we wspólnych przedsięwzięciach typu KDT.

W ten sposób tworzy się pewna konkurencja dla wielkich, sieciowych hipermarketów. Ale tam władza kieruje się dobrem społecznym. U nas jest swoistym zakładem usługowym, w którym kto ma kasę, może zamówić korzystne dla siebie rozwiązania. W kraju, gdzie można dać w łapę prokuratorowi czy inspektorowi skarbowemu, aby pod naprędce zmyślonymi, absurdalnymi zarzutami doprowadził firmę konkurenta do upadku, nic dziwić nie powinno.

Promować to można legalne interesy, które faktycznie pozytywnie wpływają na gospodarkę. Trzeba promować postępowanie zgodnie z prawem, zgodnie z zasadami, które obowiązują wszystkich. Jak można promować ludzi, którzy chcą wymusić siłą preferencyjne warunki, lepsze niż inni?

Ale przypominam o sprawie, by wydobyć inny jej aspekt. Otóż jako swego czasu częsty klient w KDT obserwowałem jego zdecydowaną proplatformerskość. Podczas wyborów w większości boksów wywieszone były plakaty PO, a w czasie wyborów samorządowych − samej pani Gronkiewicz-Waltz. Partia Tuska wydawała się naiwnym kupcom partią liberalną, promującą właśnie takich jak oni drobnych przedsiębiorców, dorabiających się mozolnie i od niczego, zamiast, jak każdy porządny członek „wysokorozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego” siedzieć w kącie i czekać na zasiłek. Niestety, za naiwność się płaci.

No cóż, wielu przejechało się na platformie, ale ciężko uznać to za punkt w obronie KDTowców.

I to mi się kojarzy z innym „wojskiem” Platformy, propagandowo bardzo przez nią hołubionym i zajadle walczącym za nią na fejsbukach i forach internetowych, a od czasu do czasu na ulicy i, last but not least, przy wyborczych urnach: o „młodych, wykształconych i z dużych miast”.

Jak widać w sondażach, ci najmłodsi wyborcy mają zamiar głosować na PiS. Na forach bronią Kaczyńskiego równie „zajadle” jak inni Tuska. Kula w płot.

„Z badań Instytutu Pracy i Polityki Socjalnej wynika, że rzesza bezrobotnych absolwentów w latach 2011 – 2015 może przekroczyć nawet 3 miliony” − cytuję za „Dziennikiem. Gazetą Prawną”. Taki efekt da prawdopodobnie wejście na rynek pracy 2 milionów obecnych studentów i uczniów. Obecnie stopa bezrobocia wśród młodzieży wynosi – według tego samego źródła – 25 proc., czyli jest ponad dwa razy większa niż bezrobocie w ogóle, i jedna z najwyższych w UE.

Czy może być inaczej? Kto uważnie obserwuje państwo Tuska i jego priorytety wie od dawna, że to logiczna konsekwencja przyjętych założeń. Jeśli się kieruje przede wszystkim interesem zorganizowanych sitw i lobbies, korporacyjnych zarządców i establishmentów, to młodzi muszą ponieść konsekwencje. Podobnie, jak drobni przedsiębiorcy muszą ponieść konsekwencje, gdy władza wysługuje się wielkim korporacjom. A że ta władza tak właśnie postępuje, pisze o tym od miesięcy i ja, i wielu innych, i jak na razie, niestety, jest to wołanie na puszczy. Najwyraźniej młodzi muszą dopiero dostać w de, jak warszawscy kupcy, żeby zacząć myśleć. Na przykład o tym, kto będzie musiał spłacać te wszystkie gigantyczne długi, które Tusk zaciąga na prawo i lewo, aby zapewnić sobie zadowolenie wyborców „żyjących tu i teraz”.

Łojezu, a to to już ciężko komentować. Paranoidalne pitolenie o złym rządzie na usługach wielkich korporacji. Żeby widzieć problem w gigantycznych długach nie trzeba wcale mieć takich paranoidalnych wizji, nie trzeba posiłkować się retoryką anty-establishmentowych hipisów z lat 70-tych. Czy bezrobocie wśród grupy określanej jako „absolwenci” jest duże? Jest, bardzo. Czy można powiedzieć z czystym sumieniem „to w całości wina rządu”? NIE! Chyba że za winę rządu uzna się niezrobienie wystarczającej ilości miejsc pracy (śmiech na sali), niewystarczające ułatwienia w zakładaniu firm (bez jaj, jakoś ludzie sobie radzą mimo wszystko – i nie, nie twierdzę że nic nie trzeba w tej kwestii robić), czy też niepokierowanie odpowiednio losem młodych ludzi (takoż śmiech – ale trochę smutny śmiech, bo może to by było jednak potrzebne…)

Anegdotka na koniec mi się przypomniała (…)

Tu pan Ziemkiewicz zupełnie już odszedł od meritum sprawy. Połączył w jednym artykule legalność akcji przeciw straganiarzom z KDT z wiarą w chęci i możliwości Platformy ku zmianom na lepsze dla elektoratu. Nie komentuję, bo nie widzę związku z tematem przewodnim, a także dlatego, że pan Ziemkiewicz robi to w wyjątkowo żenujący sposób – zamiast powiedzieć w czym jest problem, rzuca inwektywy. Ale czegoś innego się nie spodziewałem.

Modżajto

Mojito, pierwowzór drinku modżajtoModżajto (IPA [moʤaɪto]) – drink popularny wśród żeńskiej części miejskiego proletariatu, zwłaszcza z dużych miast. Stanowi on uproszczoną wersję drinku mojito, który jest dosyć trudny w wykonaniu, z mało powszechnych składników.

Nazwa drinku pochodzi od nieprawidłowej, angielskiej interpretacji nazwy drinku mojito, którego nazwa to pochodzi z języka hiszpańskiego, i powinna być wymawiana [moˈxito]. Proletariat miejski, nieobeznany z obcymi językami poza łaciną podwórkową i angielski telewizyjny, błędnie zinterpretował kombinację znaków, co przełożyło się na nazwę drinku.

Występujące w drinku mojito składniki zostały zamienione w następujący sposób (jeśli podane są dwa składniki alternatywne, składnik pierwszy jest uważany za szlachetniejszy, a drugi za ersatz):

Składnik mojito Składnik modżajto
Rum Wódka
Cukier trzcinowy Biały cukier
Mięta (1) Syrop miętowy, (2) Landrynki miętowe
Limonki (1) Cytryny, (2) Kwasek cytrynowy
Angostura pominięty
Woda sodowa Kranówka
Lód przy braku dostępności, pominięty

Źródła

  1. „Słownik podwórkowy”, Jan Kowalski, Józef Nowak
  2. „Wywiad rzeka pod budką z piwem”, Siara, Kosa

Samiście sobie winni!

„– To pasażerowie odpowiadają za tłok w pociągach – mówi Cezary Grabarczyk, minister infrastruktury. – To oni podejmują decyzję o tym, jaki środek transportu wybrać i kiedy rozpocząć podróż – podkreślał minister w rozmowie z reporterem RMF FM.”

Tak, ja rozumiem, że „pasażerowie podejmujący decyzję o podróży koleją w ostatniej chwili muszą liczyć się z tym, że w składach może zabraknąć miejsc”, i się z tym zgadzam (po części – jeśli dobrze wiadomo, że będzie tłok, to czemu nie podstawić więcej składów…? Oh wait… trzeba je mieć – podwójny kopniak dla PKP), ale stwierdzenie, że pasażerowie odpowiadają za tłok w pociągach jest szczytem bezczelności.

Tak więc – pasażerze! Ty świnio! Nie rób tłoku w pociągach!

Update/expansion. Tak jeszcze sobie pomyślałem – podstawianie więcej „bezmiejscówkowych” pociągów w sezonie o dużym natężeniu ruchu nie jest w interesie PKP. Pasażerowie i tak pojadą, tylko ściśnięci jak sardynki, więc po co dodatkowy pociąg, który nie da dodatkowych przychodów, a tylko zmniejszy te już istniejące. Dlatego byłbym za tym, żeby podstawić więcej pojazdów z opcją wykupienia miejscówki. Wtedy, jeśli ktoś będzie marudził, że mu ciasno, można powiedzieć „sam sobie wybrałeś bilet – w pośpiechu nie ma gwarancji miejsca, miałeś wybór”. No ale jako że tego wyboru nie ma…

U Poczty Polskiej bez zmian

Kolejne awizo – paczka z Hong Kongu. Kupowanie od nich z wysyłką kurierską jest bez sensu – za drogo. Po grudniowych przejściach miałem nadzieję, że 40-60-osobowe kolejki to efekt świąteczny, który się już skończył. Niestety nie. Znowu na bileciku wyskoczyła radosna liczba osób oczekujących: 45; z moich obserwacji wynika, że to jakaś godzina czekania w kolejce. Temat jest nie do przeskoczenia – nie mogę zamówić kurierem do pracy, nie mam też jak odebrać, jak łaskawie odwiedza mnie listonosz (bo jak znaczna większość Polaków, jestem w tych godzinach w pracy). A godzina czasu jest dla mnie dużą stratą – czy to odjęta z godzin pracy, czy z odpoczynku.

Z czasów studenckich pamiętam, że osoba roznosząca ulotki zarabiała wtedy jakieś 8 zł za godzinę. Nie chce ktoś założyć interesu oferującego staczy w kolejce na poczcie? Dychę mogę zapłacić.

W kinie bywam dosyć regularnie Może nie jest…

W kinie bywam dosyć regularnie. Może nie jest to raz w tygodniu, ale też nie raz na rok. Wczoraj byłem po raz kolejny, i wyjście to skłoniło mnie do pewnej refleksji – nie na temat filmu (Czarny Łabędź jest super, tak na marginesie), ale na temat współobywateli w kinie.

Ostatnie dwa filmy, na których byłem (i po części trzecie wyjście – musical) miały dosyć specyficzną widownię – „Jak zostać królem” i „Czarny Łabędź” to nie są filmy dla masówki, w stylu „Chyba może jednak jutro na pewno” czy „Jak się pozbyć rozstępów” (pomimo że „Jak zostać królem” był w Polsce reklamowany jako film, który „rozbawi do łez”). Większość ludzi wchodzących do sali kinowej była w wieku konkretniejszym (>30), zapewne świadomych tego, na jaki film idą. Mi osobiście to się spodobało – że nie będzie gadania, popcornu i głupkowatego śmiechu. Oj jak się myliłem… Ale to tylko część problemów i ciekawych obserwacji.

Cokolwiek by mówić o szeroko określonej „młodzieży”, oni przynajmniej wiedzą jak wyłączyć/wyciszyć telefon (czy to robią to inna kwestia). Natomiast w kinie pani siedząca obok mnie przez pierwsze 5 minut filmu walczyła z komórką, która wydawała dziwne odgłosy – nie wiem czy ktoś do niej aktualnie dzwonił, czy pani wciskała co nie trzeba, efekt był irytujący. Inna pani trzymała komórkę cały czas w ręku, co jakiś czas świecąc po oczach jak ktoś dzwonił, a przez ostatnie 20 minut sprawdzając co chwilę aktualną godzinę (pewnie ostatni autobus odjeżdżał).

Chichoty czy głośne wybuchy śmiechu to nie jest wyłącznie domena rozbawionego towarzystwa karków i wydekoltowanych blondynek – grupa wytapirowanych pań w wieku lat około pięćdziesięciu potrafi być równie męczące. Rozkoszna grupka wchodzi w ostatnim momencie, wydziera się, rozrzuca popcorn i ogólnie zajmuje otoczenie swoją zbiorową osobą.

Oglądanie konkretnie „Czarnego Łabędzia” ukazało rzecz międzypokoleniową. W filmie jest kilka scen erotycznych – homoerotycznych, heteroerotycznych, autoerotycznych – i przy większości z nich słychać było głupie chichoty, dobiegające zarówno od państwa po 40-tce siedzących obok, jak i grupy późnomłodzieżowej, której lokalizację poznała cała sala po głośnych rykach jeszcze przed rozpoczęciem seansu. Ciekawy fakt, że wspólnota pokolenia >40 i <25 to kiepskie przyjmowanie kwestii seksualnych.

Drobne rzeczy jak np. to, że niby schludny pan roztacza woń parszywą, już nawet pomijam, bo to nie jest ani wyjątkowe dla miejsca, ani dla grupy wiekowej. Kultura popcornu też już nie wzbudza we mnie ekscytacji – najwyraźniej statystyczny człowiek nie jest w stanie wytrzymać bez kłapania paszczą 1,5h, takoż bez wypicia 1L napoju gazowanego (1L to średni napój według norm kinowych). A, no i tutaj jeszcze jedna rzecz – na filmach z młodszą widownią jest mniej biegania w trakcie filmu do toalety.

Na zakończenie – rozmowa (B)lond wydekoltowanej paniusi ze swoim (K)arkiem:

(B) I jak, podobało ci się? Bo mi bardzo!

(K) E tam, nuda. Połowę przespałem.

Ciekawe po co na ten film poszli – może ten film też jakoś mądrze u nas reklamowali.

Genialne pomysły z TV

Jednak z siedzenia przed telewizorem można coś wynieść (nie, nie skrzywienie kręgosłupa). Miałem pewien problem – wydumany, ale jednak. Otóż lubię koszulki z ciekawymi nadrukami, ale mało kto w Polsce robi takie w ilościach na tyle dużych, żeby opłacał się sitodruk. Większość jest robiona folią Flex lub inną, podobną technologią termotransferową. Ma to wielki minus – folia zatyka szczeliny w tkaninie, przez co koszulka od środka też się robi gumowa; jaki to ma wpływ na skórę nie muszę mówić.

Ostatnio zrobiłem sobie koszulkę na zamówienie, ale miała opisany wyżej problem, więc leżała przez pewien czas w szafie. Ale pewnego wieczoru, podczas oglądania The Big Bang Theory, doznałem natchnienia. Sheldon, jeden z głównych bohaterów, prawie wyłącznie pod t-shirtami nosi koszulki z długim rękawem. I stwierdziłem – no jasne! Przecież warstwa separująca rozwiąże problem! Przetestowałem, działa, planuję zamówienia kolejnych koszulek z nadrukami.

Netbook – form factor już umarł?

Jak tylko na rynek weszły netbooki, byłem wniebowzięty – czegoś takiego własnie potrzebowałem! Do tego czasu chcąc mieć malutki komputerek trzeba było wydać naprawdę kupę forsy, dużo więcej niż za normalnych rozmiarów lapka, albo kupić jakiegoś staruszka (Toshiba Libretto, Vaio Picturebook), cierpiąc z jego parametrami. A ja chciałem mieć komputer może niezbyt potężny, ale mobilny – nieduży, długo trzymający na baterii. Netbooki wydawały się spełniać te wymagania – laptopa mogłem mieć ze sobą cały czas.

Kupiłem MSI Winda jak tylko wszedł do Polski – pewnie jeden z pierwszych egzemplarzy w .pl. Trochę później dołożyłem do niego baterię 6-cell (która w międzyczasie stała się standardem w Windach). Czy spełniał moje wymagania? No spełniał – był nieduży, dosyć lekki, na baterii trzymał kilka godzin (pewnie ze 4, ale nigdy nie doszedłem do granic), w razie czego można było na nim nawet odpalić fotoszopa (ale to już w krytycznej sytuacji – i to bardziej ze względu na niewielką rozdzielczość niż powolność).

Tylko że pojawiła się lepsza alternatywa. Tablety. Tablet (w moim przypadku – iPad) ma ekran podobnych rozmiarów co Wind, jest dużo lżejszy, dłużej trzyma na baterii, w mojej wersji ma łączność 3G (czyli internet zawsze, wszędzie i o każdej porze). Owszem, soft jest ograniczony. Ale do czego używałem Winda? Głównie do doraźnego korzystania z Internetu, do poczty, przelewów przez Internet (uratowało mi to raz życie). Środowiska programistycznego czy PS do celów praktycznych nigdy nie użyłem. A iPad do takiego „casual” surfowania (stronki, fejsik, rssy) jest fenomenalny.

Pytanie w jakich zastosowaniach Wind jest lepszy od tabletu. Na pewno przy robieniu notatek na wykładach dużo wygodniejsza jest fizyczna klawiatura – ale jeśli bym używał iPada do takich celów, razem z nim bym kupił klawiaturę. Szczerze powiedziawszy nic innego nie przychodzi mi do głowy.

Tak więc – Wind poszedł w odstawkę.